Quasimodo, co mu się tak wydało zabawném, że przez resztę stopni pędził trzymając się za boki od śmiechu. Wypadłszy na plac śmiał się jeszcze.
Tupnął nogą, gdy się nareszcie znalazł na bruku.
— A! zacny i poczciwy mój bruku paryzki! — zawołał — przekleństwo tym schodom, zdolnym ducha wypędzić aniołom, włóczącym się po drabinie Jakóba. I lichoż mię poniosło na ten świder z płyt kamiennych, przeszywający niebiosa. I po co, proszę? oto, by skosztować séra omszonego i spojrzéć przez okienko na wieżyce paryzkie!
Postąpił parę kroków i spostrzegł dwóch swoich puhaczów, to jest dom Klaudyusza i mistrza Jakóba Charmolue, podziwiających jakąś rzeźbę odrzwi kościelnych. Zbliżył się ku nim na palcach i posłyszał, jak archidyakon mówił z cicha do Charmolue:
— To Wilhelm paryzki kazał wyrznąć Hioba na tym tu kamieniu lapis-lazulowego koloru, o brzegach wyzłacanych. Hiob jest obrazem kamienia filozoficznego, który również musi być doświadczonym i męczonym, by się stał doskonałym, jak powiada Raymund Lulle: Sub conservatione formae speczficae salva anima.
— Wszystko mi tam jedno — rzekł Jehan — kieska w mojéj kieszeni.
Jednocześnie posłyszał za sobą głos silny i dźwięczny, wysypujący szereg cały zaklęć potężnych:
— A niech was jasne, siarczyste, płomieniste pioruny! a do milion kroć krociów sto tysięcy djabłów, szatanów, wiedźm i czarownie! A żeby was morowe wytarzało powietrze!
— Gardło me daję piekłu w zastaw — zawołał Jehan — jeśli to nie jest mój przyjaciel, rotmistrz Phoebus!
Imię to Phoebusa obiło się o uszy archidyakona w chwili, gdy prokuratorowi królewskiemu tłómaczył znaczenie smoka, kryjącego ogon w wannie, z któréj się śród dymów wyłania głowa żelaznego rycerza, uwieńczona książęcą koroną. Dom Klaudyusz drgnął, uciął ku wielkiemu zdziwieniu Jakóba Charmolue, odwrócił się i ujrzał Jehanka, przystępującego do wojaka wyniosłéj postawy, znajdującego się u bramy domu Gondelaurier.
Był to w istocie pan rotmistrz Phoebus de Châteaupers. Oparty o róg mieszkania swéj narzeczonéj, klął jak poganin.
— Na moje zbawienie, rotmistrzu — mówił Jehan, biorac wojaka za rękę — rzniesz jak z samopału, co się zowie!
— Kolki-by cię śmiertelne! — odpowiedział rotmistrz.
— To niech lepiéj ciebie! — odparł Jehan. — No, ale mniejsza! zkąd ci, powiedz kapitanku drogi, taki wylew rzetelnéj elokwencyi?
— Daruj, dobry mój towarzyszu — rzekł wtedy Phoebus, ściskając dłoń Jehanka — rozpędzonego konia nie osadzisz na miejscu. Kla-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/250
Ta strona została przepisana.