— Pod morskie piany, kto tu schlany, zdźgany, zrzygany!
Człowiek wszakże jakiś niezrażenie przez czas ten przechadzał przed huczącym szynkiem, zazierał doń bez ustanku i pilnował się go jak szyldwach swéj budki. Okryty był opończą po same uszy. Oponczę ową kupił był przed chwilą u łachmaniarza sąsiadującego z Jabłuszkiem Ewy, dlatego zapewne, by się zabezpieczyć od marcowego chłodu, a może dla okrycia swego stroju. Zatrzymywał się co kilka minut przed szybą gospodną, powleczoną matową siatką niby ołowianych centek, słuchał, zaglądał i tupał nogami.
Otworzyły się nareszcie drzwi szybko. Wartownik na to zdawał się oczekiwać. Dwóch opilców wytoczyło się z gospody. Pas światła, który z wnętrza lunął przez podwoje, zaczerwienił na chwilę rozigrane ich twarze. Człowiek w opończy usunął się na drugą stronę ulicy, ku furtce, i zaczajony uważał.
— Gromy i pioruny! — wołał jeden z ochotyńców. — Siódma wraz zakołata. Schadzka nad uchem.
— Powiadam ci — ciągnął swoje towarzysz językiem omotanym w ciężką jakąś materyę — powiadam ci, że nie mieszkam wcale przy ulicy Złorzecznéj, indignus qui inter mala verba habitat. Mieszkanie moje jest w ulicy... na... z za... po ulicy Jean-Pain-Mollet, in vico Johannis-Pain-Mollet. Jeżeli utrzymujesz inaczéj, toś więcéj rogaty niż jednorożec. Wiadomo albowiem, że kto raz wlézie na niedźwiedzia, ten się już jego ogona nie lęka; ale ty na same tylko nowalie nos masz zwrócony, jak Ś-ty Jacek Szpitalny.
— Jehanku, przyjacielu mój drogi, pijanyś — reflektował drugi.
— Podoba ci się to zmyślać — odpowiadał tamten zataczając się w lewo i prawo — ale dowiedzioném jest, że nie tylko Platon miał pysk legowca...
Czytelnik poznał już zapewne w kawalerach, dzielnych naszych dwóch przyjaciół, żaka i rotmistrza. Zdaje się, że człowiek, który na nich czatował w ukryciu, także ich poznał, gdyż krokiem wolnym ciągnął ślad w ślad za wszystkiemi skrętami, do jakich wszechnicznik zmuszał kapitana, więcéj jak się okazywało zahartowanego w sprawach butelkowych i zachowującego krew zimną. Uważnie się przysłuchując, człowiek w opończy pochwycić zdołał ich rozmowę od początku do końca, a była wcale interesującą:
— Na kark lucypera! starajże się waszmość iść prosto, mości magistrze; wiesz przecie, że muszę się z tobą rozstać. Siódma godzina, czy słyszysz? Mam wszak schadzkę z dziewczyną.
— To odczep się odemnie do paralusza. Widzę i bez ciebie gwiazdę i pochodnie ogniste. Podobnyś do zamku Dampmartin pękającego od śmiechu.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/254
Ta strona została przepisana.