się działo w sąsiedniéj izdebce. Baba o kociéj minie, z kagańcem w ręku, wysunęła się pierwsza z pod odchylonego spustu, za nią Phoebus pokręcający wąsa, a daléj trzecia osoba, postać śliczna i wdzięczna, Esmeralda. Księdzu wydała się promienném zjawiskiem wychodzącém z ziemi. Klaudyusz drgnął, obłok ciemny nasunął mu się na oczy, serce zakołatało niewypowiedzianie silném jakiémś uczuciem, wszystko w okół zaszumiało, zakrążyło... i nie już daléj nie widział, nie słyszał.
Gdy wrócił do przytomności, Phoebus i Esmeralda znajdowali się sami; siedzieli na drewnianym kufrze, obok dymnego kagańca, który w oczach archidyakona brudził dwa te młode oblicza; nędzny tapczan stał w głębi ciupki.
Obok tapczana było okno z potłuczonemi szybami, jako pajęczyna skropiona deszczem. Przez zębate dziury tych szkieł matowo zamglonych widziałeś okrawek nieba i księżyc sennie chowający się pod puszyste płachty obłoków.
Młode dziewczę było zarumienione, drżące, zmięszane. Długie jéj rzęsy spuszczone, cienisto zasłaniały policzki purpurowe. Wojak, na którego oczu podnieść nie śmiała, promieniał. Machinalnie, w zachwycającéj niezgrabnością postawie, cyganka końcem palca kreśliła na siedzeniu linie jakieś bezładne, i patrzyła na swój palec. Stópek jéj nie było widać; na nich leżała koza skulona.
Rotmistrza odzież pobłyskiwała wytwornie, na jego szyi i u rękawek wisiały pęki szychów i cacek: szczegół należący do wielkiéj elegancyi tamtoczesnéj.
Nie bez wysiłku zdołał Klaudyusz pochwycić co z sobą mówili, tak mu wciąż jeszcze krew w uszach szumiała i po skroniach biła.
(Nie ma bo téż nie tak bardzo szczególnego w tych rozmowach miłosnych. Wieczne i nieustające ja cię kocham, lub téż kocham siebie. Frazes muzykalny niezmiernie suchy, szkieletowy i nieznośny dla obojętnych, którzy go słuchają, zwłaszcza jeśli mu nie towarzyszą żadne waryacyjki. Prawda, że ucho Klaudyusza nie było obojętném).
— O! — mówiła dziewczyna nie podnosząc oczu — o nie pogardzaj mną, wielmożny panie Phoebusie. Wiem, że ce czynię, złmé jest.
— Tobą pogardzać, dziecię prześliczne! — odpowiedział wojak tonem i ruchem galantaryi wyższéj i znaczącéj — tobą pogardzać? i za cóż-by do stu piorunów?
— Żem pana usłuchała.
— Co do tego, moja śliczna, wcale się na jedno nie zgadzamy. Powinienem-by nienawidziéć cię raczéj, a nie pogardzać tobą.
Dziewczę spojrzało na rotmistrza przerażone.
— Nienawidziéć mię! i cóżem zrobiła?
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/261
Ta strona została przepisana.