do jednego na koniach, na złość łucznikom rotmistrza Mignona. Jedni granatniki, drudzy toporniki, inni bombardniki ręczni. Zaprowadzę cię na wielkie dziwowiska Paryża, do szopy na Rully. Ot cudo znakomite. Osiemdziesiąt tysięcy kołpaków zbrojnych; trzydzieści tysięcy zaprzęgów białych, kolczug i pancerzy; sześćdziesiąt siedem sztandarów cechowych; chorągwie trybunalskie, chorągwie izby rachunkowéj, chorągwie regimentarskie, płatnicze, skarbcowe; słowem poczet że aż w oczach ćmi. Zaprowadzę cię popatrzéć na lwy dworca królewskiego, które są zwierzętami dzikiemi. Wszystkie kobiety unoszą się nad tém.
Od kilku minut młode dziewczę, zatopione w myślach uroczych, marzyło przy dźwiękach głosu rotmistrza, nie słuchając, nie zważając na treść jego słów.
— O będziesz szczęśliwą jak królowa — ciągnął Phoebus, i jednocześnie rozplątywał zwolna kokardki stanika cyganki.
— Co pan najlepszego robisz? — krzyknęło dziewczę, ocknione nareszcie z upojeń słodkich tym akompaniamentem ręcznym.
— Nie — odrzekł Phoebus — mówiłem tylko, iż wypadnie ci porzucić wszystek ów strój dziwaczny i uliczny, gdy ze mną będziesz.
— Gdy z tobą będę, mój Phoebusie! — z uczuciem niewysłowioném powtórzyło dziewczę.
I znów zamilkło w głęboką zapadając dumę.
Rotmistrz, zachęcony powolnością dziewczyny, objął ją w pół bez oporu i począł cichemi marszami i kontrmarszami oprowadzać swe palce po szamerowaniach i spięciach kaftanika nieszczęśliwéj cyganki, czém niebawem doprowadził kołnierzyk dziewczęcia do takiéj pozycyi, że zdyszany Klaudyusz Frollo ujrzał występujące z pod tiulów śliczne gołe jéj ramie, pulchne, okrąglutkie, śniadawe, jako księżyce wypływający z mgieł na widnokrąg.
Esmeralda nie broniła się Phoebusowi. Nie zdawała się zwracać nań najmniejszéj uwagi. Oko walecznego rotmistrza pałało.
Nagle zwróciła się ku niemu:
— Phoebusie — rzekła z wyrazem nieskończonéj miłości — naucz mię swojéj religii.
— Religii mój? — huknął Phoebus śmiechem koszarowym. — Ja mam uczyć ciebie religii? Do miliona pik i samopałów! na cóż ci się przyda moja religia?
— Bo widzisz, jak ślub brać będziemy...
Twarz rotmistrza powlekła się pasmami zdziwienia, pogardy, niedbalstwa i żądzy swawolnéj.
— Tere fere kuku! — przerwał z pogwizdem — alboż się bez ślubu pobrać nie można?
Dziewczyna zbladła i głowę na pierś zwiesiła.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/264
Ta strona została przepisana.