— Serduszko moje — jął czule Phoebus — co ci tam po głowie licho się błąka jakieś? Wielka sztuka ślub, zaręczyny, małżeństwo! alboż się więcéj przez to jest kochanym, że ksiądz ci po łacinie splunie na głowę?
Mówiąc to głosem jak mógł najsłodszym, podsunął się ku cygance niezmiernie blizko, ręce posłał znów na stanowisko raz zdobyte, i z okiem coraz bardziéj płomienném, ku sobie tulił smukłą i cienką kibić biednéj dziewczyny. Trudna rada, trzeba wyznać, że najwidoczniéj zbliżał się do jednego z owych momentów, w których sam nawet Jowisz takie i tyle głupstw popełnia, że zacny Homer zmuszony jest chmury przywołać na pomoc.
Klaudyusz tymczasem widział wszystko. Drzwiczki sklecone z dranie i klepek pozbijanych, które do szczętu przegniły, tworzyły szerokie przepusty dla dzikich jego spojrzeń. Człowiek ten, o cerze śniadéj, o szerokich barkach, skazany aż dotąd na surową klasztorna wstrzemięźliwość, drżał i kipiał na widok téj sceny miłosno-namiętnéj, cieniami nocy uwydatnionéj i zaostrzonéj. Młode i ładne dziewczę, rzucone na łaskę nieskromnego młodziana, lało mu w żyły ołów roztopiony. Wyobraźnia szalonemi dziwami wykończała mu obraz rzeczywisty, oko z zazdrosną lubieżnością wciskało się pod wszystkie te haftki, spięte czy rozpięte. Ktoby w tém położeniu mógł był widziéć twarz nędzarza, wpartą w deszczułki spróchniałe, mógł-by był sądzić, że patrzy na pysk tygrysa, spoglądającego z klatki na szakala pożerającego gazelę. rŹenice gorzały i tryskały mu jak rozpalone świece po przez szczeliny przegródki.
Naraz, jednym szybkim zwrotem ręki, Phoebus zdjął kołnierzyk z szyi i ramion cyganki. Biedne dziecię, wciąż blade i zamyślone, skoczyło jak ukropem zlane; w sekundzie jednéj znalazło się na przeciwległym końcu izdebki, zdala od przedsiębiorczego wojaka, a rzuciwszy okiem na pierś swą obnażoną do połowy, zapłoniona, zmięszana i niema z upokorzenia, skrzyżowała u ramion ręce przecudne. Gdyby nie płomień oblewający jéj jagody, rzekłbyś, patrząc na jej milczenie i nieruchomość: posąg Wstydliwości. Oczy miała spuszczone.
Zręczny atak rotmistrza odkrył tymczasem tajemniczy amulecik, zawieszony na szyi dziewczyny.
— Cóż to za szkaplerzyk! — spytał kawaler, korzystając z okoliczności, by napowrót zbliżyć się do urażonéj cyganki.
— Nie ruszaj pan! — odpowiedziała żywo — to moja ochrona. Przez nią to odnajdę rodzinę, jeśli tylko godną tego będę. Ach, zostaw mię, odejdź odemnie, panie. Matko, biedna moja matko, gdzieżeś? Ratuj mię, matko! Łaski, miłosierdzia, panie Phoebusie! Oddaj mi, proszę, kołnierzyk!
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/265
Ta strona została przepisana.