Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/266

Ta strona została przepisana.

Phoebus się cofnął i rzekł tonem chłodnym:
— E, mościa panno, widzę, doskonale teraz widzę, że mię wcale nie kochasz.
— Ja go nie kocham! — jękło dziewczę nieszczęśliwe, rzucające się jednocześnie ku rotmistrzowi, którego obok siebie posadziła. — Ja cię nie kocham, Phoebusie mój? Cóż to znowu wymyślasz, złośniku, żeby mi serce krwawić? O kiedy tak, bierz mię, zabieraj, zabieraj wszystko! Rób co ci się podoba ze mną, jam twoja. Na co mi szkaplerze, na co mi matka? ty mi teraz matką, bo cię kocham. Phoebusie! Phoebusie mój najdroższy, czy widzisz mię? to ja, patrz; to ta mała, któréj ty raczysz nie odpychać, mała, co cię przychodzi, sama przychodzi szukać. Dusza ma, życie, ciało me, osoba, wszystko do ciebie należy, wszystko jest rzeczą twoją, mój panie, mój rycerzu. Żenić się nie chcesz? nudzi cię ślub? to i bez ślubu się obejdzie. Bo i czém-że wreszcie jestem, ja, nędzna dziewczyna uliczna, gdy ty mój, Phoebusie, ty panicz, szlachcie, oświecony. Ot zachciało się cygance! szalona! tancerka za rotmistrza! Nie, nie, Phoebusie; będę twoją niewolnicą, twoją zabawką, igraszką twoją, gdy zapragniesz, dziewczyną do ciebie należącą. Do tegom-że tylko i stworzona. Odpychana, pogardzana, lżona? cóż ztąd, jeśli kocham? Będę najdumniejszą i najszczęśliwszą z kobiet. A gdy postarzeję lub zbrzydnę, Phoebusie, gdy już nie będę godną cię kochać panie, ty mię i wtedy od usług nie odpędzisz. Inne ci szarfy haftować będą, mnie służącéj, staranie o nich powierzysz. Czyścić ci będę ostrogi, wypylać suknie, błoto z obuwia twego oskrobywać. Wszak prawda, Phoebusie mój, że cię na tyle litości stanie? A tymczasem, masz mię! masz całą, jak oto widzisz! kochaj mię tylko! Nam cygankom — nam niczego téż więcéj i nie trzeba, nad swobodę a miłość!
Wraz z temi słowy, zarzuciła ręce na szyję wojaka; spoglądała nań od dołu ku górze, błagalnie, łzami perląc uśmiech rozkoszy. Pierś jéj dziewicza dotykała żupana i twardych złoceń rotmistrza. Łamała mu się na kolanach ciałem na pół-obnażoném. Kapitan, upojony, przycisnął usta płomienne do jéj pięknych afrykańskich ramion. Dziewczę młode, z głową odrzuconą, ze wzrokiem błąkającym po powale izby, wiło się drżące od palącego tego całusa.
Nagle, po nad głową Phoebusa ujrzała drugą twarz jakąś, obcą, straszną; śród bladych, pozieleniałych, konwulsyjnie powykrzywianych jéj rysów i cieniów, palił się wzrok potępieńczy. Tuż przy szatańskiém obliczu sterczała ręka pobłyskująca puginałem. Była to twarz i ręka Klaudyusza; złamał drzwi i stanął tu. Phoebus nie mógł go postrzedz. Dziewczę skamieniało na widok téj poczwary, jako gołąbka, kiedy wznosząc główkę do góry spotka się ze wzrokiem jastrzębia, mierzącego w jéj gniazdko okrągłemi swemi oczami.