Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Zapomniał o wszystkiém, nawet o swojém zamiłowaniu do literatury, nawet o wielkiém swém dziele De figuris regularibus et iregularibus, które obiecywał sobie wytłoczyć zaraz za pierwszym uzbieranym groszem (gdyż o niczém więcéj nie śnił jak o druku, od chwili kiedy mu wpadł w oczy Didascolon Hugona z St.-Victor, odbity sławnemi czcionkami Windelina Spirskiego).
Dnia pewnego, gdy smutny wałęsał się po mieście, ujrzał tłumy cisnące się do jednéj z bram Pałacu Sprawiedliwości. Stał właśnie w pobliżu Wieży kryminalnéj.
— Cóż to tam takiego? — spytał młodzieńca, który ztamtąd wychodził.
— Nie wiem, łaskawy panie — odrzekł młody człowiek. — Powiadają, że sądzić będą kobietę jakąś, zbrodniarkę, która zamordowała rycerza. Że zaś w sprawie téj są podobno i czary, więc téż i biskup z officyałem wścibił w nią swoje trzy grosze; ztąd brat mój, archidyakon Jozajski, dnie całe tam spędza. Chciałem z nim właśnie pomówić, ale nie mogłem się dostać z powodu tłumów: wcale mi to nie na rękę, gdyż potrzebuję pieniędzy.
— Niestety, panie — powiedział Gringoire — żałuję mocno, że się wierzycielem twym stać nie mogę; kieszenie mam podziurawione to prawda, lecz bynajmniéj nie przez dukaty.
Nie śmiał oznajmić młodzieńcowi, że zna jego brata archidyakona, którego przez zapomnienie godne pożałowania, nie odwiedzał od czasu zajścia w katedrze,
Żak poszedł w swoją stronę, Gringoire zaś jął postępować za tłumem, pnącym się na schody wielkiéj izby trybunalskiéj. Uważał, że nie tak przeciw melancholii nie działa, jak proces kryminalny, a to z racyi niezmiernie pociesznéj zwykle głupoty sędziów. Gromady, w które się wmięszał milczące, szły naprzód i łokciami się szturchały. Po nieznośnie powolnéj tupaninie krok za krokiem, po przez długi ciemny korytarz, wijący się skróś pałacu jakoby kanał kiszkowy starożytnego gmachu. dostał się do nizkich podwoi wychodzących na wielką komnatę. Wysoki wzrost Gringoire’a pozwolił mu obejrzéć izbę po nad głowami zbierowiska.
Obszerna komnata, osłonięta pomrokiem, wydawała się obszerniejszą jeszcze. Dzień miał się ku schyłkowi; długie ostrołukowe okna zaledwo przepuszczały z zewnątrz blade promienie, niknące pierwéj, nim się dostały do sklepienia, bujnie i gałęzisto opchanego splotami figur i scen rzeźbionych, które się jakby poruszały i majaczyły w cieniu. Rozstawione po stołach świeczniki tu i owdzie były już zapalone, rzucając światło na głowy pisarzów zasuniętych za stosy papierów. Tylną część komnaty zajmował tłum; na prawo i lewo miałeś ławy, na których i za któremi rozwijały się surowe postacie w sutan-