kich tych jegomościów w sukienkach, jak ludzką krew ssać będą. Widowisko to jak i każde inne.
— Mości panie — zauważył sąsiad — alboż nie znajdujesz waszmość, że mistrz Jakób Charmolue ma wyraz twarzy bardzo łagodny?
— Hm — odrzekł Gringoire. — Nie ufam łagodności o nozdrzach śpiczastych i cieniutkich wargach.
W tém miejscu publiczność nakazała milczenie rozmawiającym.
Słuchano niezmiernie ważnego zeznania.
— Jaśni panowie — mówiła z pośrodka sali staruszka, któréj postać do tego stopnia w łachmany była uwikłaną, że się zdawała być jedną chodzącą szmatą — panowie jaśnie oświeceni! zdarzenie to niemniéj prawdziwe, jak prawdą jest, że się nazywam Falurdelową, od lat czterdziestu zamieszkałą na moście Ś-go Michała Archanioła, za co najregularniéj opłacam podatki, myta i czynsze, tuż naprzeciwko domu sławetnego Tassin-Caillarta, farbiarza, co jest od strony przypływu wody. Biedna staruszka dzisiaj, ładna niegdyś dziewucha, panowie! Od dni już kilku mówiono mi: „Ej ej, Falurdelowa, nie warcz kółkiem tak do późnéj nocy; umie djabeł rogami czesać kądziel bab starych. Rzeczą jest niezawodną, że mnich kłótliwy, upiór w postaci księdza, błąkający się łońskiego lata koło Temple, włóczy się teraz po Starém-mieście. Pilnuj się Falurdelowo, by do twych drzwi nie zapukał. Jednego wieczora przędę sobie kądziel; naraz słyszę ktoś stuka. Pytam, kto? Poczęło kląć. Otwieram. Weszło dwóch ludzi. Czarny z rycerzem wysokim. Widziałam tylko oczy czarnego; dwa rozpalone węgle. Nie więcéj tam nie było, jedna czapka i opończa. Mówią tedy do mnie: „Izba Ś-téj Marty.“ Jest-to jaśni panowie komora moja górna, najschludniejsza. Dają mi talara. Chowam go do szuflady i powiadam: „Będzie za co kupić jutro flaków w rzeźni Gloriette.“ Wschodzimy na górę. Gdyśmy przybyli do komory, zanim-em się odwróciła, już czarny znikł jak dym. Zgiń maro, przepadnij. To mię trochę zastanowiło. Rycerz tymczasem, piękny jak królewicz jaki albo kasztelan, spuszcza się ze mną po drabince. Wychodzi. Nie uprządł-byś garstki kądzieli, gdy wrócił. Z nim młoda ładna dziewczyna, laleczka, cacko prawdziwe, któreby jak słoneczko błyszczało, gdyby jéj czepeczek kto włożył. Miała z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, już nie wiem. To dało mi do myślenia. Dziewczyna, to nie moja sprawa, ale kozioł! Nie lubię tych zwierząt, mają brodę i rogi. Podobne to do chłopów. A przytém zdaleka sobotą pachnie, Nie rzekłam jednak ani słówka. Dali-ć talara. Co, czy nie słusznie, panie sędzio? Prowadzę dziewczynę i kapitana do komory na górę, i zostawiam samych, to jest z kozłem. Schodzę i zasiadam do kądzieli. Trzeba wiedziéć, że dom mój układa się z dwóch pięter, pierwszego i drugiego: tyłem obrócony do rzeki,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/270
Ta strona została przepisana.