ciężkie kary na widma płomieniste, któreby sobie pozwoliły w powietrzu się pokazywać...
Prokurator przy sądzie kościelnym zawołał tymczasem uroczyście:
— Jeżeli szatan, który tę kozę opętał i przed żadnemi egzorcyzmami ustąpić nie chciał, upierać się będzie przy swych sprawkach i bezeceństwach, prześwietny trybunał niemi trwożąc, my go uprzedzamy, że zmuszeni będziemy użyć szubienicy lub stosu.
Gringoire’owi pot zimny wystąpił na czoło. Charmolue wziął bowiem właśnie z poblizkiego stołu góralski bębenek cyganki i podsuwając takowy w pewien znany sposób kozie, zagadnął ją:
— Która teraz godzina?
Koza popatrzyła nań rozumnie, podniosła złocone kopytko i siedem uderzeń wyliczyła. Była w rzeczy saméj godzina siódma. Poruszenie trwożne obiegło tłumy. Gringoire nie mógł wytrzymać.
— Ależ się gubi, stworzenie biedne! — krzyknął głośno — wszak widzicie, że sama nie wié co czyni.
— Milczéć prostactwu tam w końcu izby! — gwizdnął ostro woźny.
Jakób Charmolue za pomocą takich samych obrotów bębenka, kazał kozie robić rozmaite inne sztuczki co do daty dnia, miesiąca, i t. p. czego czytelnik był już świadkiem. I rzecz szczególna! dziwném jakiémś złudzeniem optyki, w rozprawach sądowych dość, zkądinąd często się zdarzającém, ci sami widzowie, którzy być może niejednokrotnie oklaskami przyjmowali na placach niewinne psoty Dżali, przerażali się niemi teraz pod sklepieniami pałacu Sprawiedliwości. W kozie widocznie zły duch siedział.
Cóż dopiéro mówić o wrażeniu, jakiém publikę przejął widok, gdy prokurator królewski wypróżnił na posadzkę pewien skórzany woreczek, napełniony ruchomemi literami, wiszący zwykle na szyi Dżali, a koza, jakby na to tylko czekając, poczęła łapką swą wysuwać z alfabetu i porządkiem układać te właśnie głoski, które potrzebne były do utworzenia fatalnego słowa: Phoebus!... Djabelskie knowania, których rotmistrz padł ofiarą, pokazały się dowiedzionemi w sposób nieprzeparty, jak na dłoni, a cyganka zgrabna i miluchna, ta tancerka do niedawna jeszcze zachwycająca przechodniów wdziękami swemi, była najwyraźniéj, w oczach wszystkich, najpoczwarniejszą upiorzycą.
Ona sama nie dawała zresztą najmniejszego znaku życia; ani łaszące się figle Dżali, ani pogróżki urzędu, ani głuche złorzeczenia publiki, nie się już nie przedzierało do jéj myśli.
Żeby ją z tego letargu obudzić, trzeba aż było bezlitośnego szarpnięcia strażnika; marszałek nawet zmuszonym był nastroić głos na wysoką i solenną nutę:
— Dziewczyno, jesteś z plemienia cygańskiego, oddana praktykom
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/274
Ta strona została przepisana.