Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/294

Ta strona została przepisana.

żyje. Ostrze weszło głęboko. Zdaje mi się, żem trafił w serce. O! życie moje całe było na końcu tego puginału.
Dziewczyna rzuciła się nań jak rozżarta tygrysica, i z nadludzkim wysiłkiem pchnęła go na stopnie wschodów.
— Precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi umrzéć! Niech krew jego i moja napiętnuje twe czoło wieczystą plamą! Być twoją, mnichu? nigdy! Nie, nic nas nie złączy! nawet piekło! nic i nigdy! Precz, przeklęty! nigdy!
Nędznik zachwiał się przy wschodach. W milczeniu uwolnił splątane swe nogi z fałdów sutanny, wziął latarkę i wolnym krokiem zaczął wchodzić po stopniach prowadzących do drzwi; otworzył je i wyszedł. Nagle dziewczyna ujrzała znów jego głowę... Wyraz téj twarzy był przerażający... Usta zgrzytnęły z wyciem wściekłości i rozpaczy:
— Powiadam ci, że skonał. Tak mi Boże dopomóż! — Skazana padła twarzą na ziemię, i w celi, okrom płaczu kropli wody, nurzającéj się śród ciemności w kałuży, nic już więcéj słychać nie było.

V.Matka.

Nie sądzę, aby na świecie było coś weselszego od tych myśli, jakie się w sercu matki budzą na widok małego trzewiczka jéj dziecka; szczególnie, jeżeli to trzewiczek świąteczny, niedzielny lub chrzestny; trzewiczek wyhaftowany aż do podeszewki; trzewiczek w którym dziecko nie uczyniło jeszcze ani jednego kroku. Trzewiczek ów ma tyle wdzięku i tak jest mały, tak w nim zdaje się trudno chodzić, że matka czuje się szczęśliwą, jakby patrzała na swe dziécię. Uśmiecha się doń, całuje je, z niém rozmawia. Zapytuje sama siebie, czy być może, aby naprawdę istniała nóżka tak mała?... W nieobecności dziecięcia, dość trzewiczka, by oczy matki mogły oglądać aniołka swego. Jest pewną, że widzi swe dziécię, widzi je całe, żyjące, wesołe, z rączkami drobnemi, okrągłą główką, różowemi usteczkami, jasnemi oczętami, których białka są błękitem. Jeśli to zima, dziécię bawi się oto niezawodnie w pokoju, na kobiercu, z trudnością włazi na stołek, a matka drży, aby przypadkiem nie chwyciło za iskrę, za piecyk rozgrzany. Jeśli lato, czołga się na dziedzińcu, w ogrodzie, wyrywa trawę z pomiędzy kamieni, spogląda naiwnie na wielkie psy, wielkie konie, ale się ich nie lęka, igra z muszlami, z kwiatkami, i gniewa ogrodnika, który burczy znajdując piasek na kląbach i ziemię w alejach. Wszystko się śmieje, wszystko rozpromienione, wszystko bawi się w około niego, jak i ono samo: nawet wietrzyk, który dmucha, nawet promień słoneczny, który radośnie zanurza się w rozwiane sploty