Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/297

Ta strona została przepisana.

ła oczy na jakiéjś postaci duchownéj, na zakonniku, który stał w blizkości celi i zdawał się czytać w brewiarzu publicznym; ale daleko mniéj był naprawdę zajęty księgą zakratowaną, niżeli szubienicą, na którą od czasu do czasu rzucał ponure i posępne spojrzenia. Pustelnica go poznała; był to archidyakon Jozajski, święty człowiek.
— Mój ojcze — odezwała się — kogoż to mają wieszać?
Ksiądz spojrzał na nią i nie nie odpowiedział; powtórzyła pytanie. Wówczas rzekł:
— Nie wiem.
— Dzieci mówiły tu, że ma to być cyganka, czy prawda? — nastawała pustelnica.
— Mniemam, że tak jest — powiedział.
Oczy staréj błysły żądzą hyeny.
— Siostro moja — spytał archidyakon — azaliż tak bardzo znieść nie możesz cyganek?
— Czy ich znieść nie mogę? — wrzasła pustelnica — upiorzyc tych? wiedźm tych, kradnących dzieci? czy je znieść mogę? Toż to one mi pożarły córeczkę moją, dziécię moje, jedyne moje dziécię! Ani kawałeczka serca już nie mam, zjadły mi.
Przerażającą była. Kapłan patrzał chłodno.
— Jednę z nich szczególniéj przeklinam, jednéj z nich nienawidzę — mówiła daléj; — to ta mała, mająca może akurat lat tyle, ileby miała moja córka, gdyby matka jéj nie pożarła była méj biednéj... Każdym razem, gdy jaszczurka ta przesuwa się około méj celki, krew mi się burzy i wszystko się we mnie przewraca...
— Jeżeli tak, siostro moja, to się pociesz — rzekł ksiądz zimny jako posąg mogilny. — Ową to małą cygankę ujrzysz niebawem na szubienicy.
Głowa mu opadła na piersi, i oddalił się zwolna.
Worecznica podniosła ręce radośnie.
— A czy nie przepowiedziałam jéj tego?... Bóg zapłać, księże!
I zaczęła się przechadzać wielkiemi krokami przed kratkami otworu celi, rozkudłana, z okiem płomieniącém, tłukąc się ramionami o mury, z dzikim wyrazem wilczycy, zamkniętéj a zgłodniałéj oddawna, która odczuwa zbliżającą się godzinę żeru.

VI.Trzy piersi męzkie niejednako skrojone.

Phoebus jednak ostatecznie nie skonał. Ludzie tego gatunku twardy kark mają. Gdy mistrz Filip Lheulier, orator króla nadzwyczajny, mówił biednéj Esmeraldzie: umiera, był to błąd lub żart. Gdy archidyakon powtórzył skazanéj: umarł, faktem było, że nic o tém nie wiedział na pewno, lecz tak tylko sądził, na to liczył, w to wie-