go słońca zawsze przecież jakoś wyrównywał i w jedność harmonijną splatał.
— Phoebusie — odezwała się naraz Lilijka głosem cichym — za trzy miesiące powinniśmy się pobrać; przysięgnij-że mi, żeś nigdy okrom mnie nikogo nie kochał.
— Przysięgam ci, aniele méj duszy! — odpowiedział Phoebus, i wzrok jego, jakby dla tém większego przekonania Lilii, połączył się ze szczerością jego głosu. Kto wié? Być może, że sam sobie wierzył w téj chwili.
Dobra pani Gondelaurier, zachwycona tak doskonałą komitywą narzeczonych, wyszła tymczasem z pokojów, by zajrzéć do apteczki i kuchni. Postrzegł to Phoebus, a sam-na-sam owo z miluchną kuzynką ośmieliło do tego stopnia wojowniczego jego ducha, że mu się wraz mózg najeżył najdziwniejszemi pomysłami. Rozumował jak z książki. Lilijka go kochała; był jéj narzeczonym; dawniejsze ku niéj przywiązanie obudziło się nie w pierwotnéj już wprawdzie świeżości, zawsze jednak w pełni zapału; ostatecznie tedy, byłożby tak strasznym już grzechem, gdyby się chlebek upiekło z mąki trochę zawcześnie zaparzonéj? Nie możemy ręczyć, czy w takim dosłownie porządku rozwijał się szwadron idei rotmistrza; co jednak pewne, to że Lilia ni z tego ni z owego przeraziła się naraz, spojrzawszy po zwyczaju w oczy „pięknego kuzyna“.
— Ach, mój Boże! — rzekła zaczerwieniona i niespokojna — jakże mi gorąco!
— W istocie — potwierdził Phoebus — południe zdaje się być niedaleko. Słońce dokucza. Zapuśćmy firanki.
— O nie, nie! — krzyknęła biedna mała — przeciwnie, świeżego powietrza mi trzeba.
I jako łania, czująca wiatr pogoni, poskoczyła ku oknu, otworzyła je i wpadła na balkon.
Phoebus mocno podraźniony, rad nierad pociągnął za nią.
Tłum bezmierny, wypierający się aż na przyboczne ulice i zaułki, zalegał plac właściwy. Niewielka opaska murowana, wysokości dołokciowéj, obejmująca wązką przestrzeń u schodów kościelnych, czyli babiniec przedkatedralny, nie byłaby w stanie ochronić wstępnego tego zakola od natarczywości cisnącego się gminu, gdyby jéj nie podszył był gruby łańeuch strażników stu-dwudziestki kasztelańskiéj i puszkarzy, ze śmigownicami w ręku. Dzięki temu przewiąsłu pik i rusznic, dziedziniec przedfrontowy był pusty. Wejścia doń pilnowała gromada halabardników tarczy biskupiéj. Szerokie podwoje kościoła były zamknięte, co stanowiło wydatną sprzeczność z niezliczonemi oknami placu, które pootwierane od piwnic aż do poddaszy, mrowiły się tysią-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/303
Ta strona została przepisana.