słyszała coś właśnie bodaj czy nie o rotmistrzu jakimś, zamięszanym do procesu czarownicy.
— Co się z waszmością dzieje? — spytała Phoebusa, bystro mu zawsze patrząc w oczy — zdawaćby się mogło, że się mięszasz na widok téj kobiety?
Rotmistrz usiłował drwinką się zasłonić.
— Ja? ależ! cóżby znowu? Bynajmniéj!
— W takim razie proszę zostać! — rzekła rozkazująco — patrzmy do końca.
Niefortunny rotmistrz, chcąc nie chcąc, pozostać musiał. Co mu jeszcze trochę seca dodawało, to postawa skazanéj, któréj wzrok przykutym był do dna wozu. A było rzeczą więcéj niż pewną, że przed oczyma miał Esmeraldę. Na ostatnim tym stopniu nędzy, upokorzenia i nieszczęścia, nie przestała ona być niewypowiedzianie piękną; wielkie jéj czarne oczy czarniejszemi się jeszcze wydawały z powodu schudnięcia twarzy, profil jéj wybladły i zżółkły uderzał wzniosłą czystością rysów. W porównaniu do tego, czém dawniéj była, miała się jako madonna Masaccia do madonny Rafaela; szczuplejsza, słabsza, mizerniejsza.
Co do reszty, okrom wstydliwości, nie było chyba ani jednego w niéj uczucia, ani jednéj na niéj nitki, któraby, że tak powiemy, nie miotała się na wszystkie strony, któréjby nieszczęsna nie zdała na łaskę przygniatającéj ją fatalności, tak głęboko skołatało ją cierpienie, przybiła rozpacz. Ciało jéj podskakiwało za każdém stuknięciem wozu, jako rzecz martwa lub złamana; spojrzenie było smętne i obłąkane; usta, podtrzymujące śmiertelną koszulkę, drgały konwulsyjnie. W oczach widać było łzę, ale Już nieruchomą, jakby zlodowaciałą.
Ponura kawalkada przerznęła się tymczasem przez tłumy, śród radosnych okrzyków i twarzy rozciekawionych. Nadmienić wszakże wypada, by roli wiernego historyka nie ubliżyć, że widzące ją tak piękną a tak pognębioną, wielu najtwardszych nawet dało się litości poruszyć... Wóz gnojowy wtoczył się w zakole przedkatedralne.
Zatrzymał się naprzeciw głównego wejścia kościelnego. Straż stanęła w porządku bojowym po obu stronach. Tłumy umilkły, i śród téj ciszy uroczystéj a niepokoju pełnéj, dwa skrzydła wielkich podwoi, jakby mocą tajemną poruszyły się na swych zawiasach, i zaskrzypiały z hałaśliwą cierpkością piszczałki. Ujrzano tedy głębię ciemnego kościoła w całéj jego długości, wysłaną żałobnie, oświetloną zaledwie kilkoma gromnicami, pobłyskującemi w dali na wielkim ołtarzu, a rozwartą, jak paszcza jaskini pośród placu zapływającego olśniewającą jasnością. Po za ołtarzem, ku górze, przysłoniwszy wzrok, można było spostrzedz olbrzymi krzyż srebrny, rozpostarty na czarném suknie,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/306
Ta strona została przepisana.