słupy za nogi, dwie wieże za trąbę, a niezmierną zasłonę żałobną za czaprak.
Gorączka, czy obłąkanie doszły więc w nim do tego stopnia natężenia, że świat zewnętrzny był już tylko dla nieszczęśliwca gatunkiem Apokalipsy, widzialnéj, dotykalnéj, przerażającéj.
Doznał na chwilę ulgi. Zasunąwszy się pod sklepienie nawy bocznéj, postrzegł z po za ciężkich kolumn czerwonawy odblask światełka. Rzucił się ku niemu, jak ku gwiaździe. Była to lampka maleńka, oświecająca we dnie i w nocy brewiarz publiczny Najświętszéj Panny, osłonięty splotami kratek żelaznych. Rzucił się z upragnieniem na świętą księgę w nadziei, że w niéj znajdzie jakąś pociechę lub zachętę jakąś. Księga otwartą była na tym oto ustępie Hioba, który przebiegł źrenicą nieruchomą:
„I duch przeszedł przed obliczem mojém, i słyszałem tchnienie słabe, i włosy powstały na ciele mojém“.
Przy czytaniu słów tych ponurych, doznał najprzód dziwnie ostrego jakiegoś wrażenia; drgnął jak ślepy, gdy poczuje nagłe ukłócie kija podniesionego z ziemi. Wspomniawszy zaś tę, która dnia tego umarła, nogi się pod nim zachwiały i bezwładnie się usunął na posadzkę. Mózg mu rozpierały, po głowie się mu zataczały kłęby tak potwornego jakiegoś dymu, że czaszkę swą brał za komin piekielny.
Zdaje się, że czas niemały zostawał w tém położeniu, bez czucia, bez zmysłów, przybity i jakby przyduszony dłonią szatana. W końcu wróciło mu trochę sił; pomyślał o schronieniu się w wieży, przy boku wiernego swego Quasimodo. Podniósł się; a że strach go obejmował, wziął, by sobie drogę oświetlić, lampkę od brewiarza. Było to świętokradztwo; ale na takie drobiazgi nie mógł już zważać w chwili obecnéj.
Począł zwolna wstępować na wschody wieży, pełen tajemnego przerażenia, które światełko mistyczne, pnące się o tak późnéj porze ze strzelnicy na strzelnicę ku dzwonnicznemu szczytowi, roztaczało aż na rzadkich przechodniów placu przedkatedralnego.
Naraz poczuł coś zimnego na twarzy i znalazł się u drzwi ostatniéj pod górę galeryi. Powietrze było chłodne; niebo zapływało obłokami, których szerokie białe ręby zachodziły jedne na drugie, łamiąc się kątami; przedstawiało jakby rzekę pędzącą krę popękaną. Rogaty księżyc, osiadły pośród obłoków, podobnym był do okrętu podniebnego, zapartego w lody powietrzne.
Pochylił głowę i przypatrywał się czas jakiś przez szereg kolumn łączących dwie wieże, a skróś siatkowéj opony mgieł i dymów, milczącym gromadom dachów Paryża, ostrych, niezliczonych, ściśniętych i zdrobniałych, jako fale morza spokojnego w noc letnią.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/321
Ta strona została przepisana.