Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/326

Ta strona została przepisana.

— O moja Dżali! — mówiła — jamże o tobie zapomniéć mogła! Więc nie myślisz mię opuścić?... O! ty nie znasz niewdzięczności!
I jednocześnie, jakby ręka niewidzialna odchyliła nareszcie kamień od tak dawna przywalający w jéj sercu krynicę łez, płakać poczęła; im więcéj zaś łzy twarz jéj zapływały, tém więcéj czuła, że wraz z niemi ucieka eo było najzjadliwszego, najcierpszego w jéj niedoli.
A gdy nadszedł wieczór, noc wydała się jéj tak piękną, księżyc tak słodkim i wdzięcznym, że wyszła obejść dokoła galeryę wyższą otaczającą katedrę. Ulżyło to jéj; tak dalece spokojną przedstawiła się jéj ziemia, z téj podniosłości oglądana.

III.Głuchy.

Nazajutrz z rana ocknąwszy się, postrzegła, że się nieco przespała. Zdziwiła się tém niezmiernie. Odwykła już była, niefortunna, nawet od snu. Radosny promień wschodzącego słońca, przekradłszy się przez okienko, muskał ją po twarzy. Ale tuż przy słońcu we framudze, zobaczyła przedmiot, który ją przeraził; zobaczyła nieszczęśliwą twarz Quasimoda. Mimowolnie przymknęła oczy, ale napróżno; zdawało się jéj, że wciąż widzi po przez różaną swą powiekę jednooką tę, szczerbato-zębną larwę, oblicze tego straszydła. Zarazem téż, mając oczy ciągle przymrużone, posłyszała głos twardy, temi słowy zwolna do niéj przemawiający:
— Proszę się nie lękać. Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem zobaczyć cię śpiącą. To ci szkodzić nie może, wszak prawda, że przychodzę spójrzéć na cię gdy śnisz? Cóż cię to może obchodzić, że stoję tu, gdy masz oczy zamknięte? Teraz już odchodzę. Ot, skryłem się za ścianę. Możesz już pani otworzyć oczy.
Coś boleśniejszego jeszcze, niż same te słowa, słyszéć się dawało w dźwięku i tonie, z jakiemi wyrzeczone zostały. Wzruszona cyganka otwarła powieki. W okienku istotnie nie było nikogo. Podeszła ku otworowi i zobaczyła biednego garbuska, skurczonego w kątku pod ścianą, w postawie ofiarnéj i boleściwéj. Usiłowała przemódz na sobie wstręt jaki w niéj nieszczęśliwy budził.
— Chodź że! — rzekła łagodnie.
Z, poruszenia jéj ust, Quasimodo wniósł, że go odpędza; powstał więc i oddalił się kulejąc, zwolna, z pochyloną głową, nie śmiąc nawet podnieść na młodą dziewczynę wzroku pełnego rozpaczy.
— Chodź-że! — krzyknęła nań.
Ale nieborak wciąż się oddalał. Wtedy wybiegła z celki, rzuciła się za nim i za ramię go pochwyciła. Poczuwszy jéj dotknięcie, Quasimodo drgnął całém ciałem. Podniósł błagalne swe oko, a widząc, że go dziewczę w swą stronę ciągnęło, zawracało, rozpromieniał