cały z radości i rozczulenia. Ona pragnęła wprowadzić go do swojéj celki; ale on upierał się przy progu.
— Nie, nie — mówił — sowa nie wchodzi do gniazdka jaskółki.
Więc w postawie wdzięcznie ku niemu zwróconéj, dziéwczę usiadło na swojém posłaniu, ze śpiącą kozą u stóp. Oboje zachowywali czas jakiś milczenie; on przypatrywał się nadzwyczajnemu jéj pięknu, ona nadzwyczajnéj jego brzydocie. Co chwila odkrywała w nim nową jakąś ułomność. Spojrzenie jéj przenosiło się kolejno, to z jego kolan złamanych na kark wygarbiony, to z karku wygarbionego na twarz jednooką. Nie mogła pojąć, iżby istota tak okropnie na ciele pokrzywdzona istniała na świecie. Po całéj téj wszakże postaci tyle się rozlewało smutku i boleści, że poczęła nieco się oswajać z potworem.
Quasimodo pierwszy przerwał milczenie.
— Więc kazałaś mi pani wrócić?
Główką dała znak potwierdzenia, mówiąc:
— Tak jest.
Pojął skinienie głowy.
— Bo téż niestety — rzekł, jak-by się wahając, czy ma dokończyć — jestem głuchy.
— Biedny człowiek! — zawołała cyganka z wyrazem litosnego współczucia.
On się uśmiechnął bolesnie.
— Znajdujesz, że tego mi tylko i brakło, nieprawdaż? W istocie głuchym. Tak już jestem stworzony. To okropne, wszak prawda? Ty, pani, ty taka piękna!
W głosie biedaka tyle było głębokiego poczucia swéj nędzy, że dziewczę ani jednego słowa wyrzec nie miało siły. Zresztą, i słyszéćby jéj nie mógł. Mówił daléj:
— Nigdym jeszcze brzydoty swój nie widział dokładniéj, niż obecnie. Gdy się z tobą porównam, sam się nad sobą lituję, taki-m biedny i nieszczęśliwy, takie ze mnie monstrum! Wyglądam w twych oczach pewno jak bydlę jakie, powiedz... Ty, pani, ty jesteś jako promień słoneczny, jako kropla rosy, jako śpiew ptaszy. Ja, czémś straszném, czémś, co ani człowiekiem, ani zwierzem nie jest, czémś stokroć twardszém i bardziéj zdeptaném, niż kamyk pod nogami.
I począł się śmiać, a śmiech ten miał w sobie coś nieskończenie żałosnego i rozdzierającego.
— O tak; głuchy jestem; ale ty będziesz do mnie mówiła znakami, skinieniami. Mam pana, który w ten sposób ze mną rozmawia. A przytém, bardzo prędko wolę twą odgadnę z poruszenia twych ust, z twojego spojrzenia.
— Zobaczymy — podchwyciła z uśmiechem cyganka — powiedzże mi, po coś mię ratował?
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/327
Ta strona została przepisana.