Pierrat Torterue, Jakób Charmolue, zacierały się w jéj umyśle, wszystkie co do jednego; mnich nawet przeklęty.
A przytém, Phoebus żył; była tego pewną, widziała go na własne oczy. Życie Phoebusa, to świat cały. Z szeregu wstrząśnień fatalnych, które w niéj wszystko stargały i pokruszyły, jednę rzecz tylko znalazła w swéj duszy nieobaloną, jedno uczucie nietknięte, miłość do kapitana. Bo téż miłość jest jako drzewo: rośnie sama, głęboko zapuszcza korzenie w całe nasze jestestwo, i częstokroć nie przestaje zieleniéć nawet na ruinach naszego serca. To się zresztą tłómaczy; trudniéj daleko pojąć ten fakt, że im bardziéj namiętność jest ślepą, tém wytrwaléj się trzyma i krzewi, i że grunt jéj wtedy jest najmocniejszym, gdy sama w sobie nie ma racyi bytu.
Bez wątpienia, w myślach Esmeraldy o kapitanie wiele było goryczy. Okropna to rzecz zaiste, że i on także dał się był oszukać, że uwierzyć mógł w czyste niepodobieństwo, że sobie pozwolił wmówić, iż cios puginału padł nań z téj ręki, która-by gotowa była milion razy życie zań poświęcić. Ale ostatecznie, czyliżby się godziło miéć doń jaką z tego powodu żałość? nie samaż ona wyznała swą zbrodnię? nie uległaż, kobieta słaba, torturze? Winną wszystkiemu ona jedna była. Wypadało dać raczej powydzierać sobie paznogcie, niż wyrzec słowo podobne, Zresztą, byleby choć raz ujrzała Phoebusa, raz na kilka minut, wyraz jeden, jedno spojrzenie zdołałoby go z błędu wyprowadzić, do dawnych uczuć nakłonić. Ani o tém wątpiła. Biedziła się także nad wieloma rzeczami trudnemi do wytłómaczenia, nad przypadkową obecnością Phoebusa w chwili jéj publicznéj pokuty, nad młodą panią, w towarzystwie któréj znajdował się wtedy. Była to jego siostra najprawdopodobniéj. Tłómaczenie najdowolniejsze z możebnych, lecz się niém zadawalniała, gdyż potrzebowała wierzyć, że Phoebus kochał ją zawsze, i ją jedynie. Bo czyliż nie był jéj na to przysiągł? Czegoż chciéć mogła więcéj, ona, istota tak prosta i dobroduszna? A w końcu, alboż w całéj téj sprawie pozory nie mówiły raczéj przeciwko niéj, niż przeciwko niemu? Czekała więc. Żywiła nadzieję.
Dodajmy, że kościół, rozległy ów kościół ze wszech stron ją otaczający, co ją ochraniał, co się nią zaopiekował, był również wszech-władzcą kojącym. Uroczyste linie jego architektury, religijna powaga i majestat przedmiotów, na które jeno dziewczyna spojrzała, myśli pobożne i pogodne, wydobywające się, że tak powiemy, z każdéj kamiennéj szpary świątyni, mimowiednie na nią wpływały. Miała katedra okrom tego odgłosy do tyla błogosławiące, do tyla wspaniałe, że uśmierzyć mogły najgłębsze cierpienia duszy téj choréj. Monotonny śpiew celebrantów, chóry wiernych odpowiadające intonacyom kapłanów, raz bezsłowne, niekiedy grzmiące, harmonijne drżenia szyb
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/329
Ta strona została przepisana.