katedralnych, organy wybuchające dźwiękami stu trąb, trzy dzwonnice rozbrzmiewające jako roje ogromnych pszczół, cała ta kapela, po uad którą chwytała się jedna olbrzymia gamma, bez ustanku się podnosząca lub spadająca z wieży na tłumy i naodwrót, głuszyły w niéj pamięć, wyobraźnię, boleść. Dzwonienie szczególniéj ją kołysało. Był to jakby jeden potężny prąd magnetyczny, szerokiemi strugami lejący balsamy na jéj dolegliwości.
To téż każde nowo-wschodzące słońce zastawało ją coraz spokojniejszą, swobodniéj oddychającą, mniéj bladą. W miarę, jak się wewnętrzne jéj rany zasklepiały, twarz téż zarazem odkwitała pięknem, bardziéj jeno w sobie skupioném, poważniéj i smętniéj ocienioném.
Odnajdywały się zarazem i niektóre strony dawnego charakteru, coś nawet z dawnéj wesołości, to samo śliczniutkie ścięcie ust niezadowolonych, przywiązanie do Dżali, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Z rana baczyła zawsze na to, by się ubierać w kątku celki, z obawy, iżby jaki mieszkaniec sąsiednich poddaszy nie ujrzał jéj przez okienko celki.
Ilekroć myśl o Phoebusie zostawiała jéj chwilę wolnego czasu, cyganka myślała także niekiedy i o dzwonniku. Był to jedyny związek, jedyny stosunek, jedyna nić łączności, jaka jéj jeszcze zostawała z ludźmi, z żyjącymi. Nieszczęśliwa! więcéj jeszcze odgrodzoną była od świata, niż Quasimodo. Nie pojmowała nie a nie swego dziwnego przyjaciela, którego jéj zesłał przypadek. Często wyrzucała sobie, że uczuciem wdzięczności oczu sobie zasłaniać nie mogła, ale rzeczywiście niepodobna jéj było przyzwyczaić się całkowicie do biednego dzwonnika. Zanadto był potwornym.
Gwizdałkę, którą od niego otrzymała, zostawiła na posadzce. Nie przeszkadzało to garbuskowi zjawiać się z początku od czasu do czasu. Ona ze swojéj strony robiła co mogła, by się nie odwracać ze zbyt widocznym wstrętem, ilekroć nadchodził niosąc koszyk z żywnością i dzbanek z wodą; on jednak postrzegał zawsze najmniejszy ruch tego rodzaju, i zaraz się oddalał smutnie skurczony.
Pewnego razu nadszedł w chwili, gdy dziewczę bawiło się z Dżali.
Postał parę minut zamyślony nad miłą grupką kozy i cyganki, poczém wstrząsając swym łbem kudłatym i nieforemnym, powiedział:
— Całe moje nieszczęście w tém, że zawiele jeszcze podobny jestem do człowieka. Wolałbym już być zwierzęciem zupełném.
Ona zmierzyła go wzrokiem zaciekawionym.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O wiem dobrze, dlaczego. — I odszedł.
Innym razem zjawił się u drzwiczek celi (do którćej środka nie wchodził nigdy), podczas gdy Esmeralda śpiewała starą balladę hiszpańską, któréj nie rozumiała ani jednego wyrazu, ale która wraziła
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/330
Ta strona została przepisana.