Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/332

Ta strona została przepisana.

łéj téj i uniesionéj prośby był młody mężczyzna, rycerz, piękny jeździec, cały błyszczący od strojów i broni, paradujący konno w głębi placu i salutujący puszastym swym kołpakiem piękną panię uśmiechającą się doń z balkonu. Samo się rozumie, że kawaler nie posłyszał ani jednego słówka z wołań nieszczęśliwéj; zanadto był oddalony.
Ale głuchy natomiast, on słyszał dobrze. Głębokie westchnienie pierś mu wzdęło; odwrócił się; serce jego przepełniło się wszystkiemi łzami, którym na zewnątrz wydobywać się nie pozwalał; konwulsyjnie wykrzywionemi pięściami za głowę się porwał, a gdy je odjął, garści miał pełne włosów ryżych.
Cyganka nie zwracała nań najmniejszéj uwagi. Nieborak, zgrzytając zębami, powtarzał z cicha:
— Przekleństwo! więc to takim być trzeba! dość jest błyszczéć i promienić się z wierzchu?
Ona tymczasem klęczała ciągle, wołając z siłą i wzruszeniem nadzwyczajnóm:
— Ach, oto zsiada z konia!... Wejdzie zaraz do tego domu... Phoebusie... Nie słyszy mię!... Phoebusie!... O Jakże złośliwą jest ta kobieta, że mówi doń razem ze mną!... Phoebusie, Phoebusie!
Głuchy patrzał na nią. Rozumiał te rzucania się. Oko biednego dzwonnika zapłynęło łzami, lecz ani jednéj spłynąć nie pozwolił. Naraz pociągnął zlekka dziewczynę za rąbek rękawa. Odwróciła się. On przybrał postawę spokojną i rzekł da niéj:
— Czy chcesz, żebym go przyprowadził?
Dziewczyna krzyknęła z radości.
— Ach, idź! pędź! czémprędzéj! wiész, ten kapitan! kapitan ten! przyprowadź mi go! kochać cię będę!
Obejmowała jego kolana. On nie mógł się wstrzymać od smutnego kiwnięcia głową.
— Pójdę ci go przyprowadzić — rzekł głosem słabym. Odwrócił czém prędzéj twarz i szybkim krokiem rzucił się ku schodom. Zachodził się od łkania.
Gdy przybył na plac, ujrzał już tylko bogato ubranego konia, uwiązanego przy bramie mieszkania Gondelaurier; kapitana nie było; tylko co wszedł.
Podniósł wzrok ku dachowi katedry. Esmeralda znajdowała się wciąż na tém samém miejscu, w téj saméj postawie. Posłał jéj smutny znak głową; poczém oparł się o jeden z węgłów domu Gondelaurier, postanowiwszy czekać, dopóki kapitan nie wyjdzie.
W mieszkaniu Gondelaurier był to jeden z owych dni galowych, które poprzedzają zwykłe wesele. Quasimodo widział wielką ilość osób wchodzących, i ani jednéj wychodzącéj. Od czasu do czasu poglądał na dach katedry; cyganka, równie jak on, nie ruszała się.