kającemi się podwojami, niewiele przepuszczała światła z wnętrza pokojów na balkon.
O ile o tém sądzić mógł nasz głuchy, który z rozmowy dwojga młodych ludzi ani jednéj syllaby nie słyszał, rycerz i piękna pani oddały się wraz słodkiemu, najczulszemu sam-na-sam. Młode dziewczę pozwoliło, zdaje się, wojakowi objąć swą kibić, i słabo się opierało natarczywemu jego całusowi.
Quasimodo przytomnym był na dole téj scenie, tém powabniejszéj dla oka, że bynajmniéj nie dla widzów przeznaczonéj. Przypatrywał się temu szczęściu, jego zachwytowi, z goryczą i cierpkością. Bądź co bądź, „Przyrodzenia łańcuch złoty” nie był niemym w złamanéj téj istocie, a serce dzwonnika, acz ukryte pod piersią wydętą i pokręconą, bynajmniéj się przez to nie wzbraniało bić goręcéj i żywiéj. Więc myślał nad nędzną okruszyną doli, jaką mu w dziale Opatrzność wyznaczyła; myślał nad tém, jak to kobieta, miłość, rozkosz, wiecznie mu tylko przed oczyma mijały, i jak wypadnie do końca zapewne patrzéć zdala na szczęście drugich, samemu się doń nie dotknąwszy. Ale co mu najboleśniéj w tém widowisku duszę rozdzierało, dorzucając oburzenie do żalu, to myśl o cierpieniach cyganki, gdyby coś podobnego ujrzéć mogła. Noc jednak była bardzo ciemną, a Esmeralda, choćby nawet pozostała była na swojém miejscu (o czém nie wątpił), znajdowała się jeszcze ztąd zbyt daleko; on sam z tego tu miejsca zaledwie wyróżniał postacie zakochanych od zamrocznych figur otoczenia. To go pocieszało.
Schadzka tymczasem stawała się coraz bardziéj ożywioną. Młoda kobieta zdawała się błagać rycerza, by raczył poprzestać już na tém. Z tego wszytkiego (Quasimodo dostrzegał tylko piękne rączki załamane, uśmiechy zmięszane ze łzami, spojrzenia dziewczęcia ku gwiazdom skierowane, i rozżarzone nad nią oczy kapitana.
Na szczęście — młoda bowiem pani bardzo już tylko słabo walczyła — drzwi balkonu otworzyły się raptem, i ukazała się w nich niewiasta sędziwa. Niewiniątko zmięszało się widocznie, rycerz zawiesiście splunął z balkonu, i wszyscy troje weszli do pokoju.
Niebawem pod bramą rozległ się stuk kopyt końskich, i wspaniały rycerz, owinięty w opończę nocną, przemknął szybko przed oczami Quasimoda.
Dzwonnik pozwolił mu zakręcić za róg uliczny, poczém puścił się za nim ze zwinnością małpy, wołając:
— Hej, rotmistrzu!
Rotmistrz się zatrzymał.
— Czego ono chce to huncwoctwo? — rzekł oglądając w ciemności gatunek owéj figury, rozpłatanéj i skaczącéj ku niemu zygzakiem kulawym.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/334
Ta strona została przepisana.