Quasimodo dopadł tymczasem do jeźdzca i śmiało chwycił konia za cugle.
— Jedź za mną, rotmistrzu; chce tu ktoś pomówić z waszą miłością.
— Do kroćset buntów sobaczych! — zgrzytnął Phoebus — a toż mi kudłate ścierwo jakieś, które podobno i widziałem już gdzieś... Hola! mości panie, będziesz-no łaskaw puścić cugle koniowi?
— Kapitanie, czy nie pytasz, kto taki?
— Powiadam ci, puść cugle koniowi! — wrzasnął Phoebus zniecierpliwiony. — Co mu przyszło do głowy, łajdakowi temu! wierzchowca za nozdrza mi chwyta! Bierzesz może konia za szubienicę?
Quasimodo nie tylko że nie puszczał cugli, lecz się zabierał zawrócić konia w tył. Nie mogąc zaś wytłómaczyć sobie oporu kapitana, pośpieszył powiedziéć:
— Żywo, mości rotmistrzu, czeka na ciebie kobieta.
I dodał z wysiłkiem:
— Kobieta, która cię kocha.
— Ot dureń! — zawołał kapitan — zdaje mu się, żem obowiązany łazić do wszystkich kobiet, które mię kochają! lub które to mówią... A jeżeli, mordo ty obrzydliwa, panienka do ciebie podobna?... Powiedz téj, co cię przysłała, że się żenię, i niech idzie do djabła!
— Słuchaj-no, mości kapitanie! — rzekł Quasimodo, pewny że jedném słowem wahanie się rotmistrza przezwycięży. — Jedź wielmożny pan za mną! To ta cyganka, co wiesz!
Słowo to rzeczywiście wielkie na Phoebusie wywarło wrażenie, ale nie to, na które liczył głuchy. Przypominamy sobie zapewne, że dzielny nasz wojak usunął się był wraz z Lilią na parę minut przed chwilą, w któréj Quasimodo wyrwał skazaną z rąk mistrza Charmolue. Od tego czasu we wszystkich swych odwiedzinach państwa Gondelaurier kapitan się strzegł wzmianki o téj dziewczynie, któréj wspomnienie bądź co bądź ciężkiém mu było; ze swojéj zaś strony Lilia nie uważała za taktowne mówić mu, że cyganka żyje. Phoebus sądził więc, że biedna jego Similar oddawna już, od dwóch, od trzech może miesięcy Bogu ducha oddała. Zważmy obok tego, że rotmistrzowi noc wydała się ciemniejszą niż kiedykolwiek, że szczególny ten napastnik-posłaniec twarz miał nadnaturalnie brzydką, a głos grobowy, że dobrze już było z północka, że ulice zalegały pustką niemniejszą od téj, śród któréj przyczepił się doń mnich kłótliwy, i że koń jego parskał na widok Quasimoda.
— Cyganka! — krzyknął przerażony niemal — to waść, mistrzu, nie z tego jak widzę świata...
I dłoń położył na rękojeści swego bułata.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/335
Ta strona została przepisana.