któréj się nigdy nie mógł był pierwéj spodziewać, a która mu na twarzy wybijała rumieńce wstydu i oburzenia.
— Niech-by jeszcze rotmistrz, ale on!... — Myśl ta dobijała go.
Okropne miał noce. Od czasu jak się dowiedział, że cyganka żyje, ścinające widma grobowe, które go przedtém męczyły, ustąpiły całkiem, a natomiast piekielne pokusy płomiennemi biczami chłostały mu mózg, krew, wyobraźnię. Wił się śród nich, jak od ognistych pocałunków jędz zwodniczych.
Nie miał ni chwili spoczynku. We dnie wzrok go dręczył szatańsko, w nocy szarpały rojenia pół senne. Daremnie się im opędzał. Wszystkie straszne obrazy świeżéj jeszcze, lecz już minionéj zdawało się przeszłości, rozwijały się przed nim najjaskrawszemi swemi stronami. Opadły z nich szaty pogrzebowe, pozostała cielesność żyjąca, oświetlona czerwonemi pobłyskami rozszalałéj wyobraźni. Widział Esmeraldę rozciągniętą na ciele zasztyletowanego rotmistrza, z zamkniętemi powiekami, z piersią obnażoną i zlaną krwią Phoebusa, w rozkosznym tym momencie, kiedy na usta jéj blade złożył był pocałunek, którego nieszczęśliwa acz na pół martwa, żar czuła. To znowu wyobrażał ją sobie, jak rozobuta brutalną ręką oprawcy, kładła pod śrubę żelazną drobną swą stopę, nóżkę swą okrąglutką i pulchną, kolanko jakby utoczone z kości słoniowéj. Widział je dotąd jeszcze przed sobą, samo jedno wystające po nad ohydny aparat pytałki. Przedstawiał sobie nareszcie młodą dziewczynę w koszulce, bosą, z postronkiem na szyi, z obnażonemi ramionami, nagą prawie zupełnie, tak jako ją widział dnia ostatniego. Obrazy te, z cieniów ponurych zwleczone, dreszczem lubieżnym go przejmowały, konwulsyjnie kurczyły pięście nieborakowi.
Po wielu takich, aż dotąd zwycięzko odpieranych przesileniach, fantasmagorye owe tak go nareszcie pewnéj nocy dokoła obsiadły, tak mu skronie i pierś rozpaliły, pierś niegdyś oddychającą wyłączném przywiązaniem do brata, do nauki, do idei — że targnąwszy zębami za poduszkę, skoczył z posłania, narzucił płaszcz na ramiona i wybiegł z celki, z latarką w ręku, dziki, nieprzytomny, z okiem rozgorzałém.
Wiedział, jak się otwarzają Czerwone podwoje, prowadzące przez katedrę ku wieży schodowéj, od któréj klucz, jak nadmieniliśmy dawniéj, przy sobie nosił.
Nocy téj Esmeralda zasnęła w swéj izdebce pełna zapomnienia, nadziei i słodkich myśli. Spała już od pewnego czasu, śród rojeń, jak zawsze, o swoim Phoebusie, o dniach dziecinnych swych swobód,