Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/341

Ta strona została przepisana.

Przytomność ją opuszczała, lecz instynktowe oburzenie dzielny jeszcze stawiało opór. Wiła się, wyrywała, darła palcami posadzkę. Nagle, czołgając się tak, natrafiła ręką na coś chłodnego i metalicznego. Była to gwizdałka Quasimoda. Chwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, i podniosłszy do ust zadęła resztkami dzielności i woli. Gwizdałka wydała głos ostry, cienki, przeszywający.
— Co to jest? — spytał waryat.
I w téj-że prawie chwili uczuł, jak go dłoń jakaś kamienna za kark porwała; w izdebce było ciemno. Nie mógł zrazu rozpoznać dokładnie, w czyim się w ten sposób znalazł ręku; ale posłyszał szczękające ze złości zęby, a brzasku rozcieńczonego w mroku znalazło się akurat na tyle, by spostrzegł pobłyskującą nad sobą klingę.
Nędznikowi się zdało, że zobaczył postać Quasimoda. Przypuszczać nawet inaczéj nie mógł. Przypomniał sobie, że wchodzące potrącił jakby o kupę szmat ciężkich, zalegającą próg w poprzek. Ponieważ jednak nowy napastnik, czy téż obrońca, nie wyrzekł ani słowa, sam nie wiedział co myśléć. A i czasu nie było. Rzucił się na rękę trzymająca nóż, krzycząc: Quasimodo! Zapomniał biedaczysko w niebezpieczeństwie, że Quasimodo był głuchy.
W jedno mgnienie oka gwałciciel, zmięty i stargany, leżał na ziemi; kolano jak ołów ciężkie pierś mu przygniatało. Po kościstéj wydatności tego kolana zwyciężony poznał Quasimoda; lecz co robić? jak ze swojéj strony dać mu się poznać? noc uczyniła głuchego ślepym.
Ginął. Młode dziewczę, bez litości, jak rozjuszona tygrysica, ani myśliła śpieszyć mu z ratunkiem. Nóż raz i drugi błysnął w powietrzu, jakby ręka co go trzymała, skuteczniejszego i zamaszystszego probowała ciosu. Raptem przeciwnik się zawahał.
— Ni kropli krwi na niéj! — mruknął ponuro.
Nieszczęsny poczuł wtedy, że go żelazne palce chwyciły za nogi i jednym zamachem na zewnątrz izdebki wywlekły; tam miał umrzéć.
Na jego szczęście księżyc wszedł był od kilku minut.
Gdy się znaleźli za progiem celki, blady promień padł na twarz posiniałéj poczwary. Quasimodo pochylił się ku niéj. Drgnął jak ukropem zlany, puścił ofiarę i cofnął się.
Cyganka, która postąpiła była ku drzwiom izdebki, z zadziwieniem ujrzała zmieniające się nagle role. Złoczyńca teraz z kolei groził, Quasimodo błagał.
Scena była gwałtowna, ale krótka. Obarczony niememi wyrzutami gniewu i złości, głuchy otrzymał wraz rozkazujący znak do odejścia. W skinieniu była absolutna pewność siebie.
Garbusek zwiesił głowę, poczém podszedł pod próg cyganki i ukląkł.