— Chodź waszmość za mną — przerwał ksiądz. — Mam ci coś do powiedzenia.
Od zjawienia się oddziałku konnego, niepokój jakiś przebijał z pod ledowatéj powierzchowności archidyakona, Począł iść. Gringoire szedł za nim, przyzwyczajony do słuchania go, jak i wszystko co się raz zbliżyło do tego człowieka pełnego wyższości i przewagi. Doszli milcząc do ulicy Bernardyńskiéj, która była dość pustą. Tu się Klaudyusz zatrzymał.
— Co mi masz do powiedzenia, mistrzu? — spytał go Gringoire.
— Czyliż nie znajdujesz — odrzekł archidyakon z wyrazem głębokiego zadumania — że strój rycerzy tych, których tylko cośmy widzieli, piękniejszym jest stokroć od twego i mego?
Gringoire potrząsł głową.
— Bóg mi świadkiem! wolę tę oto świtkę żółto-czerwoną. niźli owe brzękadełka miedziane i stalowe. Piękna mi przyjemność dźwiękać i hękać za każdym zrobionym krokiem, jak uliea Tandetna podczas trzęsienia ziemi.
— A zatém, mości Gringoire, nigdyś nie zazdrościł urodziwym tym chłopakom w kurtach i opończach wojskowych?
— Zazdrościł czego, panie archidyakonie? ich siły, ich broni, ich karności? Stokroć lepsza filozofia i niezależność w łachmanach. Wolę być główką muszą, niźli ogonem lwim.
— To szczególne — zauważył ksiądz zamyślony. — Strój piękny pięknym jest zawsze przecie.
Gringoire, widząc księdza zadumanym opuścił go i podszedł podziwiać portyk sąsiedniego domu. Wrócił klaskając w dłonie.
— Gdybyś mniéj był zajęty pięknemi ubiorami tych lalek marsowych, panie archidyakonie, poprosiłbym cię, byś raczył obejrzéć tę oto bramę. Zawszem to utrzymywał, dom pana Aubry ma wejście najpyszniejsze w świecie,
— Piotrze Gringoire — ozwał się archidyakon — cóżeś waść zrobił z tą małą tancerką cygańska!
— Esmeraldą?... Szybko i nagle zmieniasz, mistrzu, rozmowę.
— Nie była-ż twoją żoną?
— Była, wedle dzbanuszka stłuczonego. Rzecz trwać miała lat cztery... No, ale — dodał Gringoire, wpatrując się w archidyakona z miną pół-żartobliwą i pół-drwiącą — czy zawsze o niéj jeszcze myślisz, mistrzu?
— A waść, waść już o niéj nie myślisz?
— Rzadko i mało... Tyle mam na głowie... Co prawda to praw= da, ładniutkie to było stworzenie, ta mała koza.
— Cyganka owa azaliż nie ocaliła ci życia?
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/346
Ta strona została przepisana.