Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/351

Ta strona została przepisana.

na to powiedział, np. gdybym znalazł sposób wyciągnienia jéj z biedy, nie narażając szyi swéj na żadne postronki węzłate czy gładkie? nie było-by ci tego dość? Jest-że absolutnie konieczném, bym dał gardło dla pozyskania twojego zadowolenia?
Ksiądz rwał guziki na sutannie z niecierpliwości.
— Potok słów to wszystko, nie więcéj... Do rzeczy! jaki jest twój sposób? mów!
— Niewątpliwie — mruczał do siebie Gringoire, dotykając nosa palcem znak na rozmyślania — tak jest... dzielna wiara z téj hołoty... pokolenie etyopskie ją kocha... ergo powstaną na pierwszy sygnał.... Nic łatwiejszego!... Raz, dwa, trzy... Pod zasłoną rozruchu... nocką... zaraz od jutrzejszego wieczora... Uniosą jak piórko... W to im graj.
— Powiesz czy nie? — przerwał ksiądz, potrząsając go za kurtkę.
Gringoire najestetyczniéj zwrócił się ku archidyakonowi.
— Ależ zostaw, mistrzu! alboź nie widzisz, że komponuję? — Rozważał jeszcze chwil kilka, poczém jął samemu sobie co sił klaskać w dłonie, wołając: — Cudne! powodzenie niezawodne!
— Słucham — rzekł ksiądz sucho.
Gringoire był rozpłomieniony.
— Daj ucha, mistrzu, z cicha ci powiem. Jest-to koncept rzeczywiście dziarski, podkop prawdziwy, co nas wszystkich ocali. Mówcie co chcecie, nie darmo noszę głowę na karku...
Przerwał sobie:
— Ale, ale... czy koza jest przy dziewczynie?
— Jest, i niech cię piorun zapali!
— Byliby ją także powiesili, wszak prawda?
— I cóż mię to obchodzi?
— Powiesiliby nieodmiennie. Wszakże powiesili maciorę zeszłego miesiąca. Sprawy takie, to istna wielkanoc dla tych garbarczyków. I sznur zostanie i kocioł próżny nie będzie. Paluszki obliżą... Biedna moja Dżali!
— Przeklęty głupcze! — krzyknął Klaudyusz. — Dokądże się to będziesz wodził? Sposób! gdzie twój sposób? Trzebaż obcęgów, byś go porodził?
— Prześliczny, mistrzu. Oto jest!
Gringoire pochylił się i począł szeptać na ucho archidyakonowi, rzucając spojrzenia niespokojne z końca w koniec ulicy, po któréj nikt wszakże nie przechodził. Gdy skończył, ksiądz Klaudyusz wziął go za rękę i rzekł zimno:
— Dobrze. Do jutra.
— Do jutra — powtórzył Gringoire. I podczas gdy archidyakon oddalał się w jednę stronę, on poszedł w drugą, mówiąc do siebie pół-