szyło atmosferą, wilgoć tak uparcie trzymała się wszystkich jego kątów i ścian, że ognia nie gaszono nigdy, śród najgorętszego nawet lata; ogromne kominisko z rzeźbionemi skrzydłami, obwieszane ciężkiemi żelaznemi łańcuchami i naczyniami kuchennemi, rzucało dokoła odblaski jednego z tych zarzewisk, podniecanych torfem i drzewem, jakie w nocy śród uliczek wiejskich rozpływają się przez okna kuźni po ścianach domów przyległych, widmami szkarłatnych świateł. Wielkie psisko, poważnie siedzące w popiele, obracało przy zaiskrzonych węglach rożen obciążony mięsiwem.
Pomimo okropnego zamętu, można było po pierwszém zaraz spojrzeniu rozróżnić w tym tłumie trzy gromady główne, cisnące się dokoła trzech osobistości czytelnikowi już znanych. Jedną z tych osobistości, dziwacznie przybraną w liczne blaszki i szychy wschodnie, był Matias Hungadi Spikali, książę Egiptu i Cyganii. Łotr siedział na stole ze skurczonemi na krzyż nogami, z rękami wyciągniętemi po nad głowy chałastry, i głosem podniesionym wykładał naukę magii białéj i czarnéj licznie otaczającéj go zgrai. Druga kupa mrowiła się około przyjaciela naszego Clopina Trouillefou, dzielnego króla szałaszników, zwierzchniego pana królestwa Tunii, który uzbrojony od pięt do głowy, z miną bardzo poważną, a głosem zduszonym, kierował łupieżą ogromnéj beczki, napełnionéj bronią, z któréj szerokiego otworu sypały się hurmem siekiery, szable, panewki, kolczugi, płaty, ostrza, groty, czekany, młoty, koncerze, kruki, widry, obcęgi, jakoby jabłka i winogrona z rogu obfitości. Każdy chwytał to czego potrzebował, ten za zamek ruśniczny, ów za pałasz, trzeci za puginał o krzyżowéj rękojeści. Podrostki nawet uzbrajali się, a chromi i beznodzy, opatrzeni staremi hełmami i blachami, pełzali pod nogami pijących jako duże robactwo.
Trzecia nareszcie hurma, najhałaśliwsza, najweselsza i najliczniejsza, zalegała ławki i stoły, pośród których perorował i klął głos surmiasty, wydobywający się z pod ciężkiéj zbroi, całéj i zupełnéj od ostróg do przyłbicy. Indywiduum, które się w ten bachmaty sposób opancerzyło, znikało niemal całkowicie pod strojem wojennym; z ca1éj jego postaci wyglądał tylko nos hardo zadarty, usta różane i oczy błyszczące. Miał na sobie pas oczepiony do koła sztyletami i puginałami, wielką szpadę u boku, zardzewiałą ręczną kuszę z lewéj strony, z prawej tłustą rozbabraną dziewkę, a przed sobą dobrze już nadczerpniętą konewkę wina. Wszystkie przy nim gardła klęły, chlały i śmiały się do rozpuku.
Dodajmy do tego dwadzieścia mniejszych gromad, rojących się przy podrzędniejszych wodzach i komturach, sznury bab służbowych,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/355
Ta strona została przepisana.