Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/361

Ta strona została przepisana.


IV.Przyjaciel nie w porę.

Téj saméj nocy Quasimodo nie zmrużył powiek. Tylko co skończył ostatni obchodowy przegląd kościoła. Nie zauważył był, zamykając podwoje główne, że archidyakon przeszedł około niego i skrzywił się, widząc jak dzwonnik zaryglowywał i na wszystkie zamkowe spusty zabezpieczał ogromne żelazne okucie drzwi, nadające szerokim ich połowom moc i wytrzymałość murów fortecznych. Ksiądz Klaudyusz miał minę więcej jeszcze zakłopotaną niż zwykle. Zresztą od nocnego zajścia w izdebce, bez ustanku się czepiał do Quasimoda; napróżno jednak łajał go i bił niekiedy; nic zachwiać nie mogło cierpliwości i przywiązanego poddania się wiernego sługi. Znosił on wszystko ze strony archidyakona, obelgi, pogróżki, uderzenia, bez szemrania, bez wyrzutu, bez najmniejszéj skargi. Co najwięcéj pozwalał sobie śledzić wzrokiem niespokojnym Klaudyusza, gdy ten wstępował na schody dzwonniczne; archidyakon atoli sam uważał za właściwe nie pokazywać się na oczy cygance.
Owéj tedy nocy Quasimodo, czule raz i drugi powiódłszy okiem po biednych i od tak dawna już niepieszczonych swych dzwonach, Marychnie, Jakóbince, Michalince, wstąpił na sam wierzch wieży północnéj, i postawiwszy na dachu latarenkę swą głuchą, szczelnie zamkniętą, jął się przypatrywać Paryżowi. Noc, jakeśmy to nadmienili, była bardzo ciemna. Paryż, który w owéj epoce żadnego, że tak powiemy, nie miał oświetlenia, przedstawiał się zgmatwaném tłokowiskiem mass czarnych, tu i owdzie poprzecinanych białawém pasemkiem Sekwany. W jedném tylko oknie Quasimodo dojrzał światełko drobne, od strony bramy Św. Antoniego, w gmachu oddalonym, niewyraźnie a posępnie rysującym się po nad resztą dachów. Tam również ktoś czuwał.
Gdy jedyne oko dzwonnika błądziło tak po horyzoncie mgieł i ciemności nocnych, w nim samym tymczasem dziwny jakiś niepokój nurtował. Od dni już kilku czujność jego obudzoną była. Widział ciągle włóczących się do koła kościoła ludzi jakichś złowrogich, którzy nie odrywali wzroku od schronienia młodéj dziewczyny. Przyszło mu na myśl, że się gotuje być może zła jaka zmowa przeciwko nieszczęśliwéj wygnance. Wyobrażał sobie, że się względem niéj wytworzył w pospólstwie gatunek téj saméj nienawiści, jaka już względem niego istniała, i że z tego powodu wypadnie mu zapewne z lichem się jakiem spotkać. To też ani na jeden moment nie opuszczał swéj dzwonnicy, i z uwagą natężoną, pełen podejrzeń skrytych, „w marach swych rozmarzony", jak się wyraża Rabelais, rzucając wzrok to na izdebkę, to na Paryż, siedziby swéj pilnował niby pies stary i wierny.