Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/362

Ta strona została przepisana.

Nagle, gdy w ten sposób wszystkie zakątki wielkiego miasta przetrząsa okiem, które natura, jakby przez pewien rodzaj wynagrodzenia, uczyniła tak przenikliwém, że mogło prawie zastępować niedostatki innych organów, nagle wydało się dzwonnikowi, że poziom nadbrzeżnéj alei Staro-Kuśnierskiéj zmienił się jakoś dziwacznie, że się coś jakby ruszało na tym punkcie, że linia nadrzecznego ogrodzenia, czarno zarysowana na szarawych odblaskach wody, nie była równą i spokojną, wzorem innych wybrzeży, lecz się kołysała i wełniła jako fale szeroko rozchytane, lub jako głowy tłumów postępujących.
Zdziwiło go to. Podwoił uwagi. Ruch zdawał się zmierzać w stronę Grodu. Żadnego zresztą Światła. Trwało to na wybrzeżu czas tylko pewien; falistość owa zacierała się bowiem powoli od dalszego swojego krańca, jakby to co ją sprawiało, wlewało się do wnętrza wyspy. W końcu wszystko znikło, a poziom alei Staro-Kuśnierskiéj wrócił do zwykłéj nieruchomości i zwykłego pozoru.
Quasimodo nie zdołał jeszcze wyplątać się z domysłów i przypuszczeń, gdy mu się wydało, jakoby ten sam ruch powtórzył się znowu, tym razem jednak już nie nad Sekwaną, lecz na ulicy Przedkatedralnéj, przecinającéj Gród w kierunku prostopadłym do frontonu Najświętszéj Panny. Nareszcie, jakkolwiek grube ciemności zalegały miasto, postrzegł wysuwające się z téj ulicy czoło kolumny, i rozpływające się niebawem po całym placu tłumy jakieś, o których śród głębokiego mroku nic innego nie można było powiedziéć, okrom tego, że były tłumami.
Widowisko miało swą grozę. Prawdopodobném jest, że pochód ów szczególny, tak starannie ukrywający się w głębokich cieniach nocy, zachowywał i milczenie równie głębokie. Tóm niemniéj przecież wydobywać się zeń musiała wrzawa jakakolwiek, lekki bodajby odgłos stąpań. Ale i tego odgłosu pochwycić nie mógł nasz głuchy, i nieobjęta ta tłuszcza, któréj zaledwie główne ruchy postrzegał, zkąd żaden szmer go nie dochodził, a która wszakże rozpościerała się tak blizko od niego, czyniła na nim wrażenie czegoś podobnego do legionów umarłych, do wojsk z tamtego świata, niemych, niepochwytnych, posuwających się w zamroczy błękitnawéj. Zdawało mu się, że widzi przed sobą postępujące mgły pełne postaci ludzkich, cienie poruszające się śród cieni.
Wówczas wróciły podejrzenia dawniejsze, a obawa zamachu na cygankę stanęła mu w umyśle. Poczuł niejasno, że się zbliża gwałtowne jakieś zajście. W chwili téj krytycznéj odbył naradę z samym sobą, naradę roztropniejszą i szybszą, niżby się wolno było spodziewać po organizacyi tak wadliwéj. Ma-li obudzić cygankę? ma-li ucieczkę jéj ułatwić? Ale kędy? ulice były osaczone, kościół przyparty do rzeki. Ani łodzi ani wyjścia. Jedna tylko pozostała droga: dać się