rosochaty, na którego rogach wisiała skóra końska, świeżo złupiona, ociekająca...
Co uczyniwszy, król hołotników odwrócił się i powiódł okiem po swojém wojsku, dzikiéj tłuszczy, śród któréj źrenice błyszczały nie gorzéj od żelezców pik. Nastała chwila ciszy, jak przed burzą. Po czém wnet, wznosząc pochodnię, Clepin zawołał:
— Naprzód dziatwa! haj-że do roboty!
Trzydziestu chamów barczystych, — o plecach czworograniastych, o kowalskich twarzach, wystąpiło z szeregów, z młotami, obcęgami i żelaznemi drągami na ramieniu. Skierowali się ku środkowym podwojom kościoła, weszli na stopnie, i ujrzano wraz, jak rozkraczywszy się, jęli podważać drzwi lewarami. Tłum hultajstwa poszedł za nimi do pomocy lub z ciekawości. Schody portyku zamrowiły się hałaśliwie.
Podwoje jednak nie ustępowały tak łatwo.
— Uparte szelmostwo! — mówił jeden.
— Nie dzisiejsze to już i niby zmurszałe — zauważył drugi — ale taki to prawda, że im kot starszy, tém ogon twardszy.
— Śmiało, towarzysze! — zachęcał Clopin. — Stawię w zakład głowę moją za trzewik dziurawy, że otworzycie wrota, pochwycicie dziewczynę i wielki ołtarz rozbierzecie pierwéj, nim bedel się który obudzi. Słyszycie? zamek zdaje się już pęka.
Clopinowi przerwał huk przeraźliwy, który się rozległ w téj chwili z tyłu. Obrócił się. Ogromna belka tylko co spadła była z nieba; zgniotła tuzin opryszków na stopniach przedkościelnych, i odskakując od bruku jak działo, łamała jeszcze tu i owdzie nogi w tłumie hajdamaków, usuwających się z krzykami przerażenia. W mgnieniu oka wązkie zakole przedfrontowe opróżniło się. Robotnicy, acz zabezpieczeni głęboką powałą sklepień portykowych, porzucili podwoje, sam nawet Clopin cofnął się na przyzwoitą odległość od kościoła.
— Tożem umknął chwacko! — zawołał Jehanek. — Dmuchnęła mi tylko, psia-wiara, koło ucha; ale za to Piotr Maczugan zamaczuganiony.
Trudno powiedziéć, jakie zdumienie, jaki postrach spadł na bandytów razem z belką. Minut kilka stali z oczami wlepionemi w górę; kawał ten drzewa mocniéj ich zbił z toru, mocniéj zmięszał, niżby widok dwudziestu tysięcy łuczników królewskich.
— Szatańskie sztuki! — mruknął książę Cyganii — przysiągłbym, że jest w tém coś nieczystego.
— To miesiączyk ów złoty polanko nam rzucił! — zauważył Andrujek — Ryży. —
— I mówcie teraz — podchwycił Franciszek Świszczypała — że nów przyjacielem jest kobiet.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/366
Ta strona została przepisana.