— A to, czy nie taran? — krzyknął — sama kapituła wam go poséła.
Zaczém, szyderczo się pokłoniwszy w stronę katedry, dodał salutując fronton pochodnią:
— Bóg zapłać, ojcowie wielebni!
Koncept się udał. Zdartą została z belki zasłona tajemnicza. Odwaga wstąpiła w serca hołotników. Niebawem ciężki dyl, porwany jak piórko przez dwieście rąk krępych, wściekle uderzył w wielkie podwoje, które przed chwilą napróżno zachwiać usiłowano. W tém pół-świetle, rozlewającém się po placu z nielicznych pochodni hultajstwa, długa belka, unoszona przez tłum ludzi, i w rozhuśtaniu podłużném waląca do drzwi kościelnych, wyglądała jako potworna bestya o tysiącznych łapach, rzucająca się pochylonym łbem naprzód na olbrzyma kamiennego,
Za uderzeniem dyla, podwoje w pół-metaliczne huknęły jak bęben niezmierny; nie ustąpiły jednak bynajmniéj, katedra tylko zadrgała calutka od podwalin do szczytu, i posłyszano warczenie najgłębszych zakątków świątyni. Jednocześnie deszcz kamienny jął padać z wyżyn fasady na oblegających.
— Święty Jacku z pierogami! — wołał Jehanek — czyliżby wieże strząsały nam już posążki swoje na głowy?
Ale zapał już był rozgorzał; król szałaszników dawał przykład.
Nie ulegało wątpliwości, że się biskup bronił; z tém większą tedy zaciętością i zapałem grzmotano we drzwi, nie zważając na bryły kamienne, płatające czaszki na prawo i lewo.
Godném jest uwagi, że kamienie te padały nie razem, lecz pojedynczo, kolejno, do tyla jednak często, że zanim jeden doleciał szwargotnikom do stóp, drugi już wisiał tuż nad ich głowami. Rzadko który chybiał; to téż gruby pokład zabitych i rannych wił się jaż i jęczał pod nogami oblegających, którzy coraz więcéj rozdraźnieni i wściekli, odnawiali się przy robocie bezustanku. Długa belka nie przestawała walić we drzwi razami równomiernemi, jak buława dzwonu. A i drzwi nie przestawały ryczéć, ani kamienie spadać.
Czytelnik wcale nie potrzebuje się domyślać, że opór ów niespodziany, przyprawiający o rozpacz hajdamaków, pochodził od Quasimoda.
Głuchemu dzwonnikowi traf ślepy służył na nieszczęście.
Gdy z dachu zbiegał na krużganek międzywieżycowy, bezładnie i ciemno kręciły się mu myśli po głowie. Biegał minut kilka wzdłuż galeryi, tam i nazad jak obłąkany, i patrząc z góry na ściśnięte szeregi hultajstwa, zabierającego się do napaści na kościół, łamał ręce i skubał siebie za uszy i policzki, jak człowiek odchodzący od zmysłów, który przy sobie zatrzymać chce uciekającą resztę trzeźwości
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/368
Ta strona została przepisana.