i przytomności. Chciał najprzód biedz na dzwonnicę południową i uderzyć na gwałt; ale wraz pomyślał sobie, że zanim dzwon rozkołysze, zanim gruba Marychna wyda głośniejsze hasło trwogi i niebezpieczeństwa, drzwi kościelne dziesięć razy podważone i dziesięć razy wywalone być mogą. Było to właśnie w chwili, gdy oddział bombardyerów armii szwargotniczéj wystąpił z szeregów i zbliżył się ku podwojom. Co począć?
Nagle przypomniał sobie, że murarze przez cały. dzień poprzedni pracowali około naprawy ścian, wiązadeł i dachu wieży południowéj. Dla myśli zbłąkanéj długim wysiłkiem, był to błyskawiczny rzut wynalazku. Ściany wszak są kamienne, dach ołowiany, a wiązadła drewniane (...cudowne owe wiązadła, tak gęste, że je puszczą zwano).
Quasimodo poskoczył na ową wieżę. Izby niższe w rzeczy saméj zapełnione były materyałami budowlanemi. Miałeś tu stosy rzniętych piaskowców, zwitki blachy ołowianéj, pęki łat i krokwi, grube belki piłą już napoczęte, kupy gruzów i obłomków kamiennych. Zbrojownia całkowita.
Moment był gorący. Dragi i młoty pracowały już na dole. Z siłą, którą uczucie niebezpieczeństwa w dziesięcioro mnożyło, garbus podniósł jedną z belek, najdłuższą i najgrubszą; wysadził ją przez okienko, poczém pochwycił za jéj koniec z zewnętrznéj strony wieży, i podciągnąwszy na róg balustrady otaczającéj krużganek, cisnął w przepaść. Potężne wiązadło, oberwawszy w pędzie tym, z wysokości stu sześćdziesięciu stóp, rzeźb kilka, zadrasnąwszy tu i owdzie mur fasady, okręciło się następnie parę razy w powietrzu, niby skrzydło młyńskie odlatujące samotnie w przestrzeń. W końcu rymnęło o ziemię, i wijące się śród okropnych okrzyków zgrozy i przekleństw, zdawało się być wężem czarnym rzucającym się po bruku w rozmaite strony.
Quasimodo widział, że w miejscu gdzie upadła belka, hajdamacy się rozpierzchli jako popiół, gdy nań dziécię dmuchnie. Korzystał z ich przerażenia, i podczas gdy ci wzrokiem przesadnym przypatrywali się maczudze rzuconéj z nieba, i gradem strzał i grankulek sypali w kamienne oczy świętym frontonu, on milczkiem znosił gruz, kamienie, cegły, a nawet worki z narzędziami murarzy, na skraj tych samych poręczy, po których belkę był zwalił.
Ztąd to, jak tylko oblegający wzięli się do tłuczenia taranem w podwoje katedralne, wraz téż zaczęły się sypać kawały muru i kamienie, jakby sam kościół rozpadał się nad ich głowami.
Przeląkł-by się, ktoby mógł był widziéć Quasimoda w téj chwili.
Okrom pocisków ustawionych na samym brzegu balustrady, nagromadził on jeszcze całe kupy kamieni na samym krużganku. Jak tylko wyczerpały się baterye krańcowe, skoczył natychmiast do rezerw;
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/369
Ta strona została przepisana.