Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/370

Ta strona została przepisana.

hurtem w nich czerpał. Nachylał się, podnosił, nachylał i znów się podnosił z żywością i energią nie do uwierzenia. Ilekroć wielka jego głowa wychylała się po nad poręcze, leciał wnet kamień ogromny, za nim drugi, późniéj trzeci, czwarty i piąty. Od czasu do czasu śledził spadek piękniejszéj bryłki, a gdy trafiała należycie, mówił: „Hm!“
Drabom zapału i męztwa nie ubywało tymczasem. Dwadzieścia już przynajmniéj razy grube podwoje, których zgubę postanowili, zadrżały pod ciężarem dębowego tarana, pomnożonym przez siłę stu chamów. Okucia trzeszczały, karbowania pękały w kawały, zawiasy za każdém wstrząśnieniem skakały na swych hakach, płyty się rozchodziły, drzewo gniecione splotami żelaza sypało się miazgą. Szczęściem dla Quasimoda, daleko więcéj było tu żelaza niż drzewa.
Czuł jednak dzwonnik, że się wielkie podwoje chwiały. Jakkolwiek huku nie słyszał, każde uderzenie tarana odbijało się nie tylko w głębinach świątyni, ale i w jego wnętrznościach. Widział szałaszników z góry, jak pełni wściekłości i pewnego zwycięztwa, grozili kułakami ciemnemu odobliczu kościoła; i już poczynał zazdrościć, i dla cyganki i dla siebie, skrzydeł puszczykom i nietoperzom, kupami całemi uciekającym mu po nad głową.
Ażeby odeprzéć oblegających, trzeba było znaléźć cóś skuteczniejszego, niż deszcz kamieni i gruzów.
Śród tych niepokojów zauważył, tuż pod samemi poręczami zkąd raził szwargotników, dwie długie kamienne rynny, wylewnemi otworami sięgające prawie naczółka podwoi głównych, gdy wierzchołkowe tych rynien gardziele roztwierały się w samym poziomie posadzki krużgankowéj, na któréj stał Quasimodo. Nowy pomysł przyszedł mu do głowy; przyniósł z dzwonnicznéj swojéj izdebki wiązkę chrustu, na chrust położył brzemię dranie, a na to kilkanaście zwitków blachy ołowianéj, jedyną amunicyę, któréj dotąd nie zużył; poczém poprawiwszy stos należycie przy dziurach dwóch rynien, zapalił go kagańcem swéj latarni.
Podczas tych przygotowań, kamienie przestały niepokoić hajdamaków. Tém gorliwiéj przeto wzięli się do dzieła. Zdyszani jak psy, biorące dzika w ostępie, tłumnie cisnęli się dokoła drzwi głównych, pokręconych i popękanych od ciosów tarana, lecz jeszcze się trzymających. Ze drżeniem oczekiwali na uderzenie stanowcze, na uderzenie, które na wylot rozsadzić miało podwoje. Każdemu chodziło tu o to tylko, jakby się najbliżéj umieścić, by módz pierwszemu, gdy się wejście otworzy, wpaść do wnętrza przepysznéj katedry, warownego tego schronienia bogactw, nagromadzonych pobożnością trzech wieków. Jeden drugiemu przypominał, z radosnemi pomrukami zbliżającéj się pewności nasycenia żądzy, wspaniałe krzyże srebrne, prześliczne kapy ze złotogłowia, massywne grobowce, lane z drogich kru-