drugą czerwoną, zdawały się być wyższemi jeszcze o cały bezmiar cienia rzuconego przez się w niebiosa. Niezliczone posążki djabłów i smoków przybierały kształty piekielne. Niespokojne rzucania się świateł kazały im poruszać się jak żywym. Wykrzywiały się gryfy do śmiechu, ujadały sfinksy, dmuchały na ogień salamandry, kichały od dymu ropuchy. A śród potworów tych rozbudzonych ze snu kamiennego owemi blaskami, hałasem owym, jeden przechadzał się z miejsca na miejsce i od czasu do czasu przelatywał przed obeliskiem płomiennym, jako ćma przed świecą.
Straszna ta miotła promienna szła może budzić w téj chwili biednego jakiego drwala wyżyn bisetrskich, który na widok kołyszącego się śród lasów olbrzymiego cienia wież katedralnych, żegnał się i szeptał półsennie pacierze.
Sród czerni oblegającéj zapanowało milczenie ponure, podczas którego dawały się jeno słyszéć wołania o ratunek kanoników zamkniętych w klasztorze, bardziéj spłoszonych i niespokojnych, niż konie w gorącéj stajni; przelotne skrzypnięcia okien szybko się odmykających i szybciéj jeszcze zamykających; trwożliwe łomoty ryglów i okienic wewnątrz domów przy szpitalu Św. Ducha; huczenie wiatrów potrząsających chorągwią płomienną; ostatnie rzężenia konających i równomierny klekot rozgotowanego ołowiu, rozbryzgujący się o bruk przedkatedralny.
Znaczniejsi przywódzcy hołotników cofnęli się tymczasem pod portyk dworca Gondelaurier, i radzili. Książę Cyganii, usiadłszy na słupku kamiennym, przypatrywał się z religijną trwogą tajemniczemu stosowi, jaśniejącemu nad nimi o dwieście stóp w powietrzu. Clopin Trouillefou gryzł ze wściekłości paznogcie kułaków swych zaciśniętych.
— Niepodobna wejść! — mruczał zgrzytając zębami.
— Stare gmaszysko zaklęte! — warknął sędziwy cygan Matias Hungadi Spicali.
— Do stu tysięcy piekielnych rogów i rusznie! — podchwycił siwiejący jakiś służaka wojskowy — to mi to ścieki kościelne! parskają lepiéj roztopionym ołowiem, niż ongi strzelnice lectourskie.
— Widzicie tego szatana, co się tam naprzód i w tył przed ogniem przechadza? — zawołał książę cygański.
— Ba! — rzekł Clopin — to ten przeklęty dzwonnik, Quasimodo.
Cygan pokręcił głową.
— A ja wam powiadam — mówił — że to jest zły duch Sabnak, wielki margrabia piekieł, budowniczy zamczysk szatańskich. Ma kształt krępego moździerza, kadłub pusty, głowę lwią. Niekiedy wskakuje na ohydnego konia. Zmienia ludzi w kamienie, z których wieże stawia.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/372
Ta strona została przepisana.