— Za mną, dziatwa!
Téjże chwili drabina została wzniesioną i opartą o poręcze galeryi niższéj, królewską zwanéj, powyżéj jednego z odedrzwi bocznych. Tłumy czerni z okrzykami radosnemi zgromadziły się u jéj spodu, dobijając się do szczeblów. Ale się Jehanek utrzymał przy swojém prawie i pierwszy postawił stopę na drabinie. Droga do przebycia nie była krótką. Galerya królów francuzkich wyniesioną jest dziś na stóp blizko sześćdziesiąt po nad płaszczyznę bruku. Jedenaście stopni perronu, wysokość tę wydłużały jeszcze. Jehan wstępował powoli, obciążony będąc zbroją; jedną ręką przytrzymywał się drabiny, w drugiéj miał kuszę. Gdy był pośrodku, rzucił okiem tęskném po zabitych, zalegających wschody, i rzekł: „Żal się Boże! z tylu dzielnych kupa tylko trupów, godna co prawda piątéj księgi Iliady.” Poczém lazł daléj. Za nim postępwali szałasznicy. Na każdym szczeblu był jeden. Patrząc na tę linię grzbietów opancerzonych, migocącą w ciemnościach, wziąćby ją było można za grzechotnika o stalowéj łusce, pnącego się na kościół. Jehan, stojący na czele i gwiżdżący, dopełniał złudzenia.
Żak dotarł nareszcie do gzémsowéj osady galeryi, i jednym zwinnym poskokiem był już na niéj, przy ogłuszających oklaskach truanderyi całéj. Stawszy się w ten sposób panem twierdzy, rzucił okrzyk radosny. Lecz nagle zatrzymał się kamieniejąc. Za jednym z posągów królewskich spostrzegł Quasimoda, zaczajonego w cieniu z okiem zaiskrzoném.
Zanim drugi z kolei napastnik zdołał postawić stopę na galeryi, okropny garbusek rzucił się ku naczołkowi drabiny, potężnemi dłońmi porwał, nie wyrzekłszy ani słówka, za oba jéj rogi drążkowe, podciągnął ją ku sobie, odsunął wierzch od muru, zahuśtał, śród okrzyków zgrozy i przerażenia, długą tą uginającą się, od góry do dołu obwieszoną opryszkami gałąź dwuramienną, i raptem, z siłą nadludzką pchnął ją, wraz z obciążającém gronem, na plac. Była sekunda, w któréj najdzielniejszym serce bić przestało. Drabina rzucona w tył, zatrzymała się chwilkę prosto na sztore i zdawała się wahać, poczém pochytnęła się, i w końcu, zakreślając przerażający łuk kolisty ośmdziesięciu stóp w promieniu, zwaliła się z całym ładunkiem bandytów na bruk, gwałtowniéj i ciężéj od zwodzonego mostu, u którego się łańcuchy zerwały. Niebotyczne przekleństwo podniosło się z ziemi, i umilkło; z pod gromady trupów wyczołgało się na czworakach kilku zaledwie krwią ociekających nędzarzy.
Wrzawa, złożona z jęków bolesnych i gniewnych okrzyków, nastąpiła po radosnych wołaniach pierwszego tryumfu. Quasimodo niewzruszony, oparłszy się łokciami o krawędź balustrady, patrzał. Wyglądał na kudłatego króla tych murów, siedzącego w oknie.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/375
Ta strona została przepisana.