Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/376

Ta strona została przepisana.

Jehan Frollo ze swojéj strony znajdował się w położeniu nie do zazdroszczenia. Pozostał na galeryi sam na sam z okropnym dzwonnikiem, oddzielony od towarzyszów murem prostopadłym na stóp siedmdziesiąt. Podczas gdy Quasimodo huśtał drabinę, żak pobiegł był ku lochowi, który jak mniemał był otwarty. Gdzie tam! garbus, wchodząc na galeryę, zamknął go za sobą. Jelam zasunął się wówczas za jeden z posągów kamiennych, bojąc się odetchnąć, spoglądając na potwornego kudłacza z wyrazem pomięszania, jak ów człowiek, co to zalecając się do żony pewnego strażnika zwierzyńca, udał się wieczorem na schadzkę, pomylił się o jedną ścianę, i znalazł się, przelazłszy przez nią, oko w oko z niedźwiedziem białym.
W pierwszym momencie głuchy zapomniał o nim, nie zwracał nań uwagi. Ale się w końcu odwrócił, i wyprostował nagle jak długi. Postrzegł żaka.
Jehan przygotował się do twardego ciosu, ale głuchy nie ruszał się z miejsca; zwrócony był jednak w stronę żaka i patrzał weń nieruchomie.
— Ho-ho! — odezwał się Jehan — cóż tak na mnie poglądasz jedynaczkiem swym parszywym a czułym?
Mówiąc to, łobuz narządzał z ubocza swą kuszę.
— Quasimodo! — krzyknął — pożegnaj się ze swojém przezwiskiem. Daję ci chrzest na ślepego...
Wyleciał pocisk. Wrzeciono strzępiaste gwiznąwszy utkwiło w lewém ramieniu garbuska. Quasimoda więcéjby już chyba wzruszyło draśnięcie otrzymane przez króla Faramonda. Podniósł rękę ku strzale, wyrwał ją z ramienia i spokojnie złamał o grube swe kolano; poczém opuścił raczéj, niż rzucił na posadzkę oba kawałki. Ale Jehan nie miał już czasu strzelić drugi raz. Złamawszy drzewce, Quasimodo odsapnął raptem, zwinął się jak wąż i całém ciałem uderzył na żaka. Aż chrzęsła o mur i spłaszczyła się zbroja nieboraka.
Wtedy, w pół-świetle tém, mglisto rozpłyniętém od pochodni w zamroczach galeryi, ujrzano rzecz straszną.
Quasimodo ścisnął w lewéj dłoni oba ramiona Jehana, który się nie ruszał, tak był pewny zguby, i podniósł go. Poczém ręką prawa począł zeń oskubywać, w milczeniu, z powolnością złowrogą, jednę po drugiéj wszystkie blachy zbroi, pałasz, puginały, hełm, kolczugę, naramienniki. Małpa — rzekłbyś — obierająca orzech. Quasimodo rzucał sobie pod nogi, kawał po kawałku, żelazne te skorupki żaka.
Gdy się Jehanek ujrzał rozbrojonym i rozebranym, gdy się uczuł słabym i prawie obnażonym w tych rękach kościstych głuchego, mówić doń nie próbował, lecz bezczelnie śmiechem parsknął mu w żywe oko i z nieustraszoném niedbalstwem szesnastoletniego dzieciaka, po-