czął śpiewać mu pod nos a na całe gardło popularną w owym czasie piosenkę:
Ten nasz gród kambrajski!
Marafin go ogładził
Nie skończył. Quasimodo wstąpił na krawędź balustrady, w ręku za obie nogi trzymał żaka rozebranego do nitki; okręcił nim nad przepaścią jak procą; poczém rozległ się odgłos głuchy a ostry, niby z kościstego pudła strzaskanego o mur, i ujrzano przedmiot jakiś lecący, który się naraz zatrzymał w połowie spadku przy jednéj z architektonicznych ozdób gmachu. Było to ciało martwe; zaczepiło się o kamienną figurę węgła, i zawisło, złamane we dwoje, ze zgruchotanym grzbietem, z czaszką pustą.
Z tysiąca piersi hajdamackich wyrwał się jeden okrzyk rozpaczy i oburzenia.
Zemsta! — wrzasnął Clopin.
— Zburzyć na proch i popiół! — odpowiedziała czerń.
— Naprzód! hurmem!
Wrzawa, jaka się wówczas podniosła, była już tylko długiém nieludzkiem wyciem, w którém się zmięszały wszystkie języki, wszystkie szwargoty, wszystkie zaklęcia. Zgon biednego żaka wlał gorączkę wściekłości w serca motłochu. Opanowały go złość i wstyd, że dał się tak długo trzymać w szachu jednemu jakiemuś garbusowi. Szalenizna z ziemi gdzieś pazurami powydzierała drabiny i świateł namnożyła w sekundzie jednéj. Quasimodo zmięszany, ujrzał jak całe to rozjuszone mrowisko, piąć się i gramolić poczęło ze wszech stron naraz po ścianach gmachu. Ci co nie mieli drabin, mieli sznury węzłate; ci co nie mieli sznurów, wdrapywali się po wypukłościach rzeźb i posążnictwa. Czepiali się jeden drugiego za poły łachmanów. Nie sposób było oprzéć się całemu temu przypływowi morza postaci wstrętnych, ohydnych, przerażających; zajadłość pianami parskała z twarzy tych bydlęcych, dzikich; ich czoła osmalone zapływały potem, ślepie iskrzyły się jak rozpalone węgle; wszystkie te powykrzywiane mordy, wszystkie te brzydoty, otaczały, coraz wężéj ściskały Quasimoda. Byłbyś powiedział, że inny jaki kościół posłał do szturmu na Notre-Dame swe gorgony, swe szakale, swe hyeny, swe rzeźby najfantastyczniejsze. Była to jakby warstwa potworów, żyjących na warstwie kamiennych potworów fasady.
Plac tymczasem zajaśniał tysiącem pochodni. Bezładna ta i hałaśliwa scena, aż dotąd w ciemnościach schowana, zapłynęła odrazu po-