Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/392

Ta strona została przepisana.

nych widzi postronków. A rozstąp się ziemio! Rzecz to ohydna, i wszystkie te gmatwiny śród naszego ludu nie podobają mi się wcale. Bo i chciałbym téż wiedziéć, z jakiéj-to łaski Bożéj ma być w Paryżu inny rządzca nad rządzcę królewskiego, inny sąd nad nasz trybunał wielki i inny cesarz nad nas samych w tém naszém cesarstwie! Na moją duszę! przyjść musi dzień, w którym Francya jednego tylko miéć będzie króla, jednego pana, jednego sędziego, jednego głowosieka, jak jeden jest Bóg w raju!
Raz jeszcze w tém miejscu czapę swą podniósł, i ciągnął daléj, jak w gorączce, jak myśliwy w zapale, gdy swe ogary pobudza: — Hajże na nich, ludu mój! dzielnie tylko i razem! tnij w pień panów tych samozwańczych! pełń swą powinność. Żgaj! rżnij! łup z nich skórę, wieszaj, rabuj!.. A! rządzić i sądzić wam się zachciewa, jaśnie wielmożni moi panowie! Hej, ludu! wal, palt...
Tu raptem urwał, zagryzł wargi, jakby dla zatrzymania myśli, która mu z ust do połowy wyskoczyła. Przenikliwe spojrzenie oparł kolejno na każdéj z osób otaczających, i porwawszy nagle obiema rękami za czapkę, spojrzał w nią do dna i rzekł: — O! spaliłbym cię na popiół, gdybyś wiedziała, jakie są zamiary w méj głowie.
Poczém, oprowadziwszy raz jeszcze dokoła siebie baczny i niespokojny wzrok lisa, oględnie wracającego do swéj nory, powiedział:
— Trudna rada! pomożemy panu staroście. Na nieszczęście, mało, bardzo mało wojska mamy tu w téj chwili przeciw tak mnogiemu motłochowi. Trzeba czekać aż do jutra. Przywrócimy porządek w grodzie. Co wpadnie w ręce, postronka nie ujdzie.
— Ach, zapomniałem, najjaśniejszy panie — odezwał się kum Coictier — na śmierć zapomniałem w pierwszéj chwili trwogi, że czaty przychwyciły dwóch maruderów z bandy. Jeżeli Wasza Królewska Mość chce zobaczyć tych ludzi, to są właśnie tu.
— Czy ich chcę zobaczyć? — krzyknął król. — Ależ, przez Bóg żywy! czy to już i o takich rzeczach zapominasz?... Biegnij czém prędzéj, ty, Olivier! staw ich natychmiast!
Mistrz Olivier wyszedł i wrócił po chwili, prowadząc za sobą dwóch jeńców, otoczonych łucznikami ordynansu królewskiego. Pierwszy miał wielką twarz zgłupiałą, pijaną i zdziwioną. Okryty był łachmanami, i szedł rozkraczony, wyginając kolana a stopy ledwo wlokąc za sobą. Drugi, o bladéj i uśmiechniętéj twarzy, znanym już jest czytelnikowi.
Król przypatrywał się im chwilkę, nie mówiąc ani słowa, poczém zagadnął raptem pierwszego:
— Jak się nazywasz?
— Gieffroy Pincebourde.
— Zajęcie twe?