leryi krokiem wolnym i mierzonym, z kołysaniem głowy i oddechem regularnym kośbiarza śród łanów zasnutych zbożem. Był to Clopin Trouillefou... Powaliła go na bruk rusznica.
Okna tymczasem pootwierały się na około. Sąsiedzi, posłyszawszy wojenne okrzyki królewskich, wmięszali się do rozprawy, i kule ze wszystkich piętr sypnęły się na żebraków. Obszar przedkatedralny napełniony był dymem ciężkim, przerzynanym ogniami muszkieteryi. W kłębach jego niewyraźnie się rysował fronton Najświętszéj Panny i zgrzybiały szpital Św. Ducha, z kilkoma wychudłemi twarzami chorych, którzy wyglądali z wysokości jego dachu, poprzetykanego lufcikami.
Mizeractwo zachwiało się nareszcie. Zmęczenie, zawód, brak dobréj broni, niespodzianość napadu, strzały z okien, wzrastające wciąż siły przeciwnika, śmierć Clopina, wszystko się przeciwko niemu spiknęło, wszystko się nań zwaliło. Trzeba było ustąpić. Nieboraki złamali jednę z linij oblegających i uciekać poczęli we wszystkich kierunkach, zostawiając na placu gromady trupów.
Co do Quasimoda, który ani na chwilę walczyć nie przestał, widział on dokładnie cały przebieg akcyi; gdy więc w końcu ujrzał porażkę tłuszczy szałaszniczéj, padł na kolana i ręce wzniósł w niebo; poczém upojony radością, wskoczył i z hyżością ptaka leciał ku owéj celce, do któréj wstępu z taką zaciętością bronił. Jedna go już tylko myśl teraz zajmowała: uklęknąć czémprędzéj przed tą, którą po raz drugi przed chwilą ocalił.
Gdy wszedł do izdebki, znalazł ją pustą.
W chwili napadu opryszków na kościół, Esmeralda spała.
Niebawem atoli, wrzawa wciąż wzrastająca około gmachu i niespokojne beczenie kozy obudzonéj przed nią, wybiły cygankę ze snu. Wstała z posłania, poczęła się przysłuchiwać, poczęła się rozglądać; a zaniepokojona światłami i bukiem, wybiegła z izdebki i stanęła. Widok placu, mary na nim ruszające się, rwetes nocnego tego szturmu, tłum ów ledwo dojrzalny w ciemnościach, skaczący jako ćmy ropuch, krakania tłuszczy chrapliwéj, kilkanaście czerwonych pochodni,