Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/408

Ta strona została przepisana.

błąkających się i krzyżujących jako ogniki nocne nad mglistą powierzchnią błot, — scena ta cała zrobiła na niéj wrażenie tajemniczéj jakiejś bitwy, zawiązanéj między podziemnemi legionami złego ducha, a kamiennemi potworami kościoła. Przepojonéj od dzieciństwa przesądami plemienia cygańskiego, przyszło zaraz na myśl, że zdybała z nienacka na igrzyskach niecnych nieczyste siły nocom właściwe. Więc przerażona, rzuciła się napowrót do celki, myśląc, że nędzna pościel mniéj strasznemi widziadły ją obdarzy.
Powoli wszakże rozpraszały się pierwsze dymy strachu; po hałasach coraz głośniejszych i innych oznakach rzeczywistości, przyszła do wniosku, że ją otaczają nie widma, lecz istoty żyjące. Obawy jéj wtedy nie wzrosły, ale inną przybrały postać. Wyobraziła sobie możność buntu gminnego, podniesionego w celu wydarcia jéj tym miejscom ochronnym. Myśl, że raz jeszcze stracić może życie, nadzieję, Phoebusa, który przyszłości jéj wciąż przyświecał, najzupełniejsza niemoc na duchu, wszelka ucieczka przecięta, żadnéj nigdzie podpory, opuszczenie zupełne, samotność głucha, te i tysiące innych uczuć nią miotały. Upadła na kolana, z głową pochyloną na posłanie, z rękami załamanemi na głowie, pełna niepokoju i utrapienia, i choć sama poganka, cygańskiego rodu, poczęła łkając błagać o miłosierdzie Boga chrześciańskiego, i modlić się do Najświętszéj Panny, w któréj przybytku przytułek znalazła. Są chwile, w których, choćbyśmy w nie nie wierzyli, na twarz padamy przed świątynią, którąśmy na téj krzyżowéj ścieżce żywota spotkali.
Gdy tak w skruszonéj postawie czas jakiś zostaje, więcéj zaprawdę drżąca z obaw i smutkiem przybita niż rozmodlona, zlodowaciała pod zbliżającym się oddechem rozszalałego motłochu, nie pojmująca całego tego rozpasania tłumów, nie wiedząca ani co tam knuto, ani co robiono, ani czego od niéj chciano, lecz przeczuwająca okropny temu wszystkiemu koniec... naraz oto, śród tych śmiertelnych niepokojów, słyszy kroki za sobą. Obraca się. Dwóch ludzi, z których jeden niósł latarnię, weszło do izdebki. Wydała okrzyk na pół omdlały.
— Proszę się nie lękać — ozwał się głos jéj nie obcy — to ja.
— Kto ja? — spytała.
— Piotr Gringoire.
Imię to uspokoiło ją. Podniosła oczy i poznała w istocie poetę. Ale się obok niego znajdowała postać czarna, od stóp do głowy okryta, której milczeniem uderzoną została.
— Ach! — powiedział Gringoire tonem wyrzutu — Dżali, ona mię pierwéj poznała, niż pani.
I w rzeczy saméj, poczciwe zwierzę nie czekało chwili, kiedy Gringoire imię swe wymówi. Zaledwie wszedł, czule rzuciła mu się do