Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/409

Ta strona została przepisana.

kolan, łasząc się i siercią poetę osypując, była bowiem właśnie w porze lenienia. Gringoire pieszczotami na pieszczoty odpowiedział.
— Kto to jest z waszmością? — spytała go z cicha cyganka.
— Bądź pani spokojną — odrzekł filozof. — To jeden z moich przyjaciół.
Poczóm Gringoire, postawiwszy latarkę na ziemi, przysiadł na sienniku i zawołał z zapałem, obejmujące kozę rękami:
— O, co za śliczne stworzenie, nie tyle bez wątpienia odznaczają — ce się wzrostem, ile ochędóstwem, ale za to jakie rozumne, jakie przebiegłe, a uczone, jak grammatyk! No i cóż, moja Dżali, nic-że nie zapomniałaś ze swoich sztuk dawniejszych? Pokaż nam, jak sobie poczyna mistrz Jakób Charmolue?
Człowiek w czerni nie pozwolił mu dokończyć. Zbliżył się do Gringoire’a i silnie go trząchnął za ramię. Gringoire stanął na równe nogi.
— Prawda — rzekł — zapomniałem, że nam śpieszno... Ale to jeszcze nie powód, mój mistrzu, by w ten sposób człeka pobudzać... Drogie moje, piękne dziécię, życie twe jest w niebezpieczeństwie, równie jak i życie Dżali. Chcą was powtórnie wieszać. Jesteśmy waszymi przyjaciołmi i przychodzimy was ocalić.
— Być-że to może? — zawołała cała wzburzona.
— Tak jest, ani wątp. Chodź prędzéj.
— I owszem, najchętniéj — odparła nieśmiało. — Lecz czemuż przyjaciel waszmości nie nie mówi?
— A, to widzisz — rzekł Gringoire — ojciec jego i matka byli dziwakami, i taki już charakter w nim wyrobili.
Musiała się zadowolnić tém tłómaczeniem. Gringoire wziął ją za rękę; towarzysz jego podniósł latarkę i poszedł przodem. Strach gnał młodą dziewczynę. Pozwoliła się prowadzić. Koza postępowała za nimi skacząc, a tak była uradowaną zjawieniem się Gringoire’a, iż go co chwila uderzała różkami po nogach, że się aż plątał i słaniał.
— Otóż to życie nasze — powtarzał filozof za każdém potknięciem się — najczęściéj upadek gotują nam przyjaciele najlepsi.
Szybko zeszli po schodach wieży, przerznęli kościół pełen ciemności i opuszczenia, a jednak — straszna sprzeczność — rozlegający się odgłosem wrzawy ulicznéj, i wyszli na dziedziniec klasztorny przez czerwone podwoje. Klasztor był opróżniony, zakonnicy uciekli, i zamknęli się w dworcu biskupim, na wspólnéj modlitwie; dziedziniec zalegał pustką, trochę służby przerażonéj kryło się po kątach ciemniejszych. kierowali się ku drzwiom prowadzącym z podwórza tego na Wygon. (Człowiek w czerni otworzył furtkę kluczem, który miał przy sobie. Czytelnicy nasi wiedzą, że Wygonem zwał się ów języczek ziemi, opasany murem od strony Grodu, a należący do kapituły kate-