dralnéj; był on zakończeniem wyspy od wschodniéj strony kościoła. Uciekający znaleźli zakątek ów najzupełniéj samotnym, opuszczonym, bezludnym. W samém już nawet powietrzu mniéj słyszeli huku i okrzyków. Rumor napadu opryszków dochodził do nich bardziéj zmięszanym, a nie tak ostrym. Świeży prąd powietrza sunący z biegiem wody poruszał liście jedynego drzewa, zasadzonego na skraju Wygonu; szmer ten dawał się już rozróżnić w uchu. Tém niemniéj przecież niebezpieczeństwo było bardzo jeszcze blizkie. Biskupstwo i kościół znajdowały się tuż prawie pod bokiem. W dworcu biskupim widocznie panował wewnętrzny zamęt. Ciemna jego postać od dołu do góry pokiereszowana była światełkami, przebiegającemi od okna do okna, jako drobne iskierki w spalonym papierze, tlące śród czarnych onego szczątków. Obok, olbrzymie wieże Najświętszéj Panny, wraz z długą nawą na któréj się piętrzą, widziane ukośnie i czarno zarysowane pośród czerwonéj i szeroko roztoczonéj łuny, odbijającéj od placu przedkatedralnego, podobne były do dwóch kominów kuźni cyklopów.
Cały Paryż, o ile go tylko zajrzéć było można, kołysał się przed oczyma na falach pół-świateł i pół-cieniów. Obrazy Rembrandta znają tła takie.
Człowiek niosący latarnię zmierzał prosto ku klinowi Wygonu.
Znajdowały się tu nad samą wodą omszone resztki słupiastego ogrodzenia podbitego deskami, na które nizki krzew winny zaczepiał kilka mizernych gałązek, sterczących jak palce dłoni otwartéj. Ża zwaliskami ogrodzenia, w cieniu przez krzak ten zarzuconym, ukrytą była łódź mała. Przewodnik czarny skinął na Gringoire’a i towarzyszkę jego, by weszli do niéj. Koza poszła za nimi. Sam on skoczył do czółna na ostatku; poczém odczepił linę, odepchnął łódź bosakiem od lądu, siadł na przodzie i chwyciwszy za wiosła, wszystkiemi siłami począł odbijać od wyspy. Sekwana niezwykle jest bystrą w tém miejscu; wiele téż trzeba było sił użyć, by klin Wygonu opuścić.
Pierwszćm staraniem Gringoire’a, gdy się dostali do czółna, było umieścić kozę na kolanach. Zajął z nią miejsce z tyłu; młode dziewczę, w któréj nieznajomy budził niewypowiedziany jakiś niepokój, usiadła, tuląc się tuż przy nim.
Skoro tylko filozof nasz uczuł pierwsze poruszenie łódki, klasnął w dłonie i ucałował Dżali pomiędzy różki.
— Nareszcie! — zawołał — otośmy ocaleni wszyscy czworo.
I dodał z powagą głębokiego mędrca:
— Losowi niekiedy, a niekiedy przebiegłości, zawdzięczamy szczęśliwe rozwiązanie wielkich przedsięwzięć.
Czółno zwolna posuwało się ku brzegowi prawemu. Dziewczyna z tajemną obawą i niepokojem spoglądała na nieznajomego. Ten
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/410
Ta strona została przepisana.