— A jednak nie sposób mi ocalić was obu.
Lekkie wstrząśnienie oznajmiło im nareszcie, że łódź do lądu przybiła. Złowrogie hałasy wciąż jeszcze przepełniały wyspę grodzką.
Nieznajomy się podniósł, zbliżył się do cyganki, i chciał ją wziąść za rękę, by pomódz wysiąść z czółna. Odsunęła go i uczepiła się rękawa Gringoire’a, który ze swojéj strony, zajęty kozą, odepchnął ją prawie. Wówczas sama wyskoczyła z łodzi. Była do tego stopnia skołataną na duchu, że nie wiedziała ani co robi, ani dokąd zmierza. Pozostała tak chwil parę osłupiała, ze wzrokiem bezmyślnie wlepionym w płynącą wodę. Dopiéro gdy nieco przyszła do siebie, ujrzała, że jest sam na sam z nieznajomym. Zdaje się, że Gringoire skorzystał z przyjaznego momentu, i umknął z kozą w gąszcz domów ulicy Szpichlernéj.
Biednéj cygance dreszcz śmiertelny przebiegł po ciele, gdy się przekonała, że oprócz tego człowieka nikogo więcéj koło niéj nie było.
Chciała mówić, krzyczéć, wołać Gringoire’a; ale język jéj skostniał, żadne słowo z ust nie wyszło. Nagle poczuła dłoń nieznajomego na swojéj. Dłoń to była chłodna i silna. Zęby jéj szczęknęły i bledszą się stała od opromieniającego ją księżyca. Człowiek nie wyrzekł ani słowa. Począł szybkiemi kroki iść w stronę Placu-Tracenia, trzymając ją za rękę. W chwili téj poczuła niewyraźnie, że przeznaczenie jest siłą niezłomną. Nie miała już w sobie żadnéj dzielności woli, pozwalała się ciągnąć, i biegiem podążała za nim. Wybrzeże w miejscach tych podnosi się ku górze, a jéj się niebodze zdało, że się stacza po pochyłości.
Obejrzała się na wszystkie strony. Nigdzie ani jednego przechodnia. Nadbrzeże zalegała pustka cmentarna. Jedyny odgłos, jaki słyszała, jedyny ruch jaki za sobą czuła, szedł od strony wzburzonego i czerwieniącego się Grodu, od którego oddzieloną była jedynie odnogą Sekwany, i zkąd imię jéj nadlatywało z podmuchami wiatru, przy okrzykach potępienia i zgrozy. Reszta Paryża roztaczała się dokoła grubemi płachtami cieniów.
Nieznajomy tymczasem wciąż ją ciągnął za sobą z tém samém milczeniem i tą samą szybkością. Nie mogła przypomniéć sobie ani jednéj miejscowości, około któréj przechodziła. Zobaczywszy naraz w jedném z okienek, wyprostowała się i skupiając siły, krzyknęła:
— Ratujcie!
Mieszczanin do którego okno należało, otworzył je, wychylił się w jednéj koszuli, z lampą w ręku, obejrzał przecierając oczy wybrzeże, wymówił słów kilka, których nie słyszała, i zamknął okiennicę.
Zgasł w ten sposób ostatni dla niéj promyk nadziei.
Człowiek w czerni nie wyrzekł i teraz ani jednéj syllaby; trzymał
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/414
Ta strona została przepisana.