okrzyk przerażający; poczém biegać poczęła dokoła swéj celki z szybkością nadzwyczajną, na sposób zwierząt dzikich; do wirowych tych poskoków zamknięcie ją wdrożyło. Nie mówiła już nie, oczy jéj tylko pałały. Żołnierzy chłód przejmował do głębi duszy.
Nagle porwała za piaskowcową bryłę, którą zwykle pod głowę kładła, i obiema rękami cisnęła nią na pracujących. Kamień źle rzucony (ręce jéj bowiem drżały) nie dotknął nikogo, i zatoczył się pod nogi rumaka Tristana. Ona zgrzytnęła zębami.
Na dworze jasny już poranek świecił, i słońce niebawem wzejść miało; piękne różane obłoczki krasiły stare omszone kominy Słupiastego-domu. O téj porze otwierać się zwykle poczynały na dachach wcześniejsze okienice wielkiego miasta. Ztąd i owąd śpieszący na targ wieśniacy, na objuczonych osłach, coraz częściéj pokazywali się na ulicach przyległych, a przerzynając plac grevski zatrzymywali się chwilkę przy szeregach żołnierzy, ściśniętych dokoła Szczurzéj-Jamy, spoglądali na tłokowisko okiem zdziwioném, i odchodzili.
Pustelnica poszła usiąść przy swojéj córce, umieściła się tuż przed nią, i własném ciałem ją zakrywające, ze wzrokiem osłupiałym, przysłuchiwała się biednemu dziewczęciu, które skulone i nieruchome, powtarzało głosem cichym jeden wciąż wyraz: „Phoebus! Phoebus!“ W miarę jak praca burzycieli zdawała się postępować, matka machinalnie posuwała się w tył i coraz bardziéj przyciskała córkę do ściany. Naraz ujrzała (gdyż nie spuszczała z oka miejsce zagrożonych), że się kamienna posada okna zachwiała i pochytnęła; jednocześnie dał się słyszéć głos Tristana, zachęcający robotników. Wówczas wyszła ze stanu omdlenia, w jaki wpadła na chwilę. Wrzasnęła lamentem strasznym; a narzekanie jéj i złorzeczenia, to rozdzierały raz słuch jak skrzypienie piły, to znowu huczały, jak gdyby wszystkie przekleństwa skupiły się na jéj ustach, by razem wybuchnąć.
— Ho! ho! ho! — wywodziła. — Ależ to okropne! Rozbójnikami jesteście! Więc doprawdy myślicie zabrać mi córkę? Wszakże wam powiadam, że to moja córka! O nikczemnicy! o służalcy kata! podłe żołdaki, morderce! Ratujcie! gore! złodzieje! Alboż to tak mi zabiorą me dziecię! I gdzież jest Bóg wszechmocny w niebiosach?
I zwracając się do Tristana, zapieniona, ze wzrokiem obłąkanym, na czworakach jak pantera, rozczochrana cała, i najeżona:
— Zbliż się no — zawołała — zbliż się do mojéj córki!... A może nie rozumiesz kobiety, gdy ci powiada, że to jest córka? Może nie wiesz, co to jest być matką, być rodzicem dziecka, własnego dziecka? Ach potworo, wilkołaku ty jakiś, nigdyżeś nie żył ze swoją wilczycą? nigdyś wilcząt nie miał? Jeśli zaś je masz, nic-że ci się nie przewraca we wnętrznościach, gdy one skomlą?
|
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/431
Ta strona została przepisana.