— Odrzucić kamień — powiedział Tristan — już się nie trzyma.
Drągi podważyły ciężką bryłę. Był to, powiedzieliśmy, ostatni szaniec matki. Rzuciła się nań, chcąc go zatrzymać; zadarła głaz paznogciami, lecz osadzisty piaskowiec, poruszony przez sześciu ludzi, wymknął się i zwolna osunął na ziemię wzdłuż żelaznych lewarów.
Matka, widząc wyłom dokonany, padła przed otworem w poprzek, jakby własném ciałem zagrodzić chciała wstęp do celki, i łamiąc ręce, tłukąc głową o posadzkę, wrzeszczała głosem chropawym od zmęczenia:
— Ratujcie! gore! gore!
— Teraz wziąść dziewczynę! — rzekł Tristan niewzruszony.
Matka popatrzyła na żołnierzy w sposób tak rozwścieklony, że większą ochotę mieli cofnąć się, niż postąpić naprzód.
— Cóż znowu! — jął wojewoda — Henriet Cousin, ty?
Nikt z miejsca nie ruszył.
— A na rogi Lucypera! czy tacy z was rycerze? lękacie się kobiéty?
— Miłościwy panie — odezwał się Henriet — czy to nazywasz kobietą?
— Ma grzywę lwią! — dodał inny.
— Żywo! — woła Tristan — wyłom dostatecznie szeroki. Wejść trzech razem, jak przy szturmie Pontoise. Skończmyż już raz, do stu par kiszek djabelskich. Pierwszego, który się cofnie, rozpłatam na dwie połowy.
Postawieni między matką a wojewodą, między groźbą i groźbą, żołnierze wahali się chwilkę, poczém wybierając jedno, postąpili ku Szczurzéj-Jamie.
Gdy pustelnica to postrzegła, powstała nagle na kolana, rozchyliła włosy spadające jéj na twarz, i ręce chude a pokaleczone opuściła na biodra. Dwie grube łzy jedna po drugiéj pokazały się wówczas na jéj rzęsach i zwolna spłynęły zmarszczkami wzdłuż policzków, jako potok wyżłobionym przez się łożyskiem. Jednocześnie poczęła mówić, ale głosem tak błagalnym tak słodkim, tak pokornym i przeszywającym zarazem, że w otoczniu. Tristana niejeden strażnik więzienny, któryby krew ludzką ssać był gotów, ukradkowie oczy ocierał.
— Panowie! wielmożni panowie strażnicy, słówko jedno! Muszę, koniecznie muszę wam to powiedziéć. Uważacie bo, to moja córka, droga moja mała, biedna córeczka, którąm straciła była. Posłuchajcie. Prawdziwa historya. Wyobraźcie sobie, że doskonale znam panów strażników. Zawsze najłaskawiéj obchodzili się ze mną w czasach jeszcze, kiedy chłopcy uliczni kamieniami ciskali we mnie za to, żem grzesznie żywot wiodła. Wszakże tak? zostawicie mi dziecko,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/432
Ta strona została przepisana.