maniu, to składaniu rąk jak przy modlitwie, o uśmiechach zamierających z rozpaczy, o spojrzeniach zapływających powodzią płaczu, o lamencie, westchnieniach, krzykach trwogi i nadziei, strasznych i przejmujących, jakiemi przecinała słowa bezładne, zmięszane, rozprzężone. Gdy zamilkła, Tristan brwi ściągnął, lecz tym razem po to, by ukryć łzę kręcącą się w tygrysiém oku. Przezwyciężył atoli słabość, i ozwał się sucho a krótko:
— Tak król kazał.
Nachyliwszy się zaś do ucha Henrieta Cousina, dodał z cicha:
— Kończ prędzéj! — Straszny wojewoda uczuł, być może, że i jemu już poczynało odwagi braknąć.
Kat i strażnicy weszli do kryjówki. Matka nie czyniła żadnego oporu, podczołgnęła się tylko ku swojéj córce i rzuciła się na nią całém ciałém. Cyganka ujrzała zbliżających się żołnierzy. Strach śmierci ocucił ją.
— Matko moja! — krzyknęła z niewysłowionym wyrazem niebezpieczeństwa i trwogi — matko moja! nadchodzą! broń mię!
— Tak, duszo moja, bronię cię! — odrzekła matka głosem gasnącym, i konwulsyjnemi uściski tuląc ją do siebie, twarz jéj okrywała pocałowaniami. Obie tak razem na ziemi, matka osłaniająca córkę, tworzyły widowisko godne współczucia i litości.
Henriet Cousin objął dziewczynę w pół, pod jéj piękne ramiona. Ona uczuwszy dotknięcie téj ręki, lekko tylko krzyknęła, i omdlała. Kat, któremu się łzy wielkiemi kroplami staczały na ofiarę, próbował unieść ją w swych dłoniach. Chciał odczepić matkę, która jakby węzłem jakim oplotła się do koła stanika dziewczyny swojemi ramionami; ale się węzeł ten okazał tak potężnie zaciśniętym, że nie było co myśléć o jego rozrywaniu. Wtedy Henriet Cousin wywlekł za sobą dziewczynę na zewnątrz nory, ciągnące wraz z nią i matkę. Pustelnica miała również zwarte powieki.
Słońce wschodziło właśnie w téj chwili, i plac zalegała już dość znaczna ciżba ludu, z oddalenia i bojaźliwie przypatrującego się, coby to ciągnięto tak po bruku ku szubienicy. Wojewoda Tristan szczególną bowiem miał manię przy egzekucyach: nie pozwalał zbliżać się ciekawym.
Henriet Cousin zatrzymał się z ciężarem przy fatalnéj drabinie, i dysząc zaledwie, tak był wzruszony, zarzucił sznurek na prześliczną szyjkę dziewczęcia. Nieszczęśliwe dziecię poczuło okropne dotknięcie konopi. Podniosło powieki i ujrzało po nad swą głową obnażone ramię kamiennéj szubienicy. Wstrzęsło się i zawołało głosem mocnym, rozdzierającym: — Nie! nie! nie chcę! — Matka, któréj głowa była zaplątaną i schowaną pod ubraniem córki, nie wyrzekła ani słowa; ujrzano tylko kurcze przebiegające po całém jéj ciele,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/434
Ta strona została przepisana.