i posłyszano podwojony odgłos pocałunków, któremi córkę okrywała. Kat skorzystał z téj chwili i szybko rozwiązał jéj ręce, obejmujące skazaną. Czy to z wyczerpania sił, czy z rozpaczy, staruszka się nie opierała. Wówczas Cousin wzniósł dziewczynę na swe barki; przecudne stworzenie, przegięte we dwoje, spadało mu na szeroką głowę. Poczém postawił stopę na drabinie.
W téj chwili matka leżąca na bruku, szeroko rozwarła powieki, Nie wydawszy okrzyku, zerwała się z wyrazem okropnym, i wnet, jako zwierz dziki na swą ofiarę, rzuciła się na dłoń kata i ukąsiła ją. Stało się to błyskawicznie. Kat zawył z bólu. Skoczono mu w pomoc, z trudem wyciągnięto okrwawioną dłoń z pomiędzy zębów matki. Ona zachowywała milczenie głębokie, Odepchnięto ją dość brutalnie; zauważono, że głowa jéj ciężka spadła na kamienie; podniesiono ją wraz, upadła znowu. Albowiem nie żyła już.
Kat, nie puściwszy dziewczyny, jął daléj wstępować na drabinę.
Gdy Quasimodo ujrzał że celka była pustą, że cyganki w niéj nie było, że ją pochwycono podczas kiedy jéj bronił, zapuścił dłonie w swe kudły, i tupał nogami ze zdziwienia i bólu; poczém jął obiegać kościół cały, szukając cyganki, zapełniając krzykami dziwnemi wszystkie kąty i zagłębienia murów, siejąc rude swe włosy po kamiennéj posadzce. Był to właśnie moment, w którym łucznicy królewscy zwycięzko weszli do katedry Najświętszéj Panny w pogoni za cyganką. Quasimodo pomagał im bezwiednie, garbusek biedny! w fatalnych ich zamiarach; mniemał, że nieprzyjaciołmi cyganki hołotnicy byli. Sam oprowadzał Tristana Hermitę po wszystkich możebnych kryjówkach, otwierał przed nim drzwiczki tajemne, podwójne ścianki ołtarzów, zakrystye tylne. Gdyby nieszczęśliwa znajdowała się tu jeszcze, on byłby ją wydał. Daremne poszukiwania znużyły w końcu Tristana, który się nie lada czém nużył; Quasimodo jednak przetrząsał daléj. Dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto razy obiegł katedrę wzdłuż i wszerz, z góry i na dół, zeskakując, wskakując, wiercąc się, krzycząc, wołając, tropiąc, szperając, wycierając głową wszystkie skręty, framugi i otwory w murze, wtykając pochodnię pod wszystkie sploty sklepień, zrozpaczony, wściekły. Samiec, który połowicę swą, stracił, nie byłby ani obłąkanym ani rozhukanym więcéj. Nareszcie skoro już był pewnym, najzupełniéj pewnym, że jéj tu nie było, że znikła, że mu ją skradziono, wolnym krokiem zawrócił na schody wież, na schody, które z takim tryumfem i uniesieniem przebiegał w dniu, kiedy ją był ocalił. Te same miejsca mijał teraz powtórnie, z głową zwieszoną, bez głosu, bez łez, prawie bez oddechu, Kościół