znów zaległ pustką i zapadł we zwykłe milczenie głuche. Opuściły go gromady zbrojne, dla ścigania czarownicy w Grodzie. Quasimodo, pozostawszy teraz samotny w obszernéj katedrze, tak tłumnie przed chwilą oblężonéj, skierował się w stronę celki, kędy cyganka pod jego opieką i strażą tyle tygodni spędziła. Zbliżając się ku miejscom tym, przyszło mu do głowy, że akurat tam ją może znajdzie. Gdy na zawrocie krużganka wychodzącego na dach naw bocznych, spostrzegł wązką kryjówkę z okienkiem i drzwiczkami, podgarnięta pod skrzydlaty wierzch kabłąkowego filara, jako gniazdo ptasze pod gałęzią, siły go naraz biedaka opuściły, i oparł się o krawędź słupa, by nie upaść. Wyobraziło mu się, że bardzo być mogło, iż tu właśnie przed chwilą wróciła, że ją bezwątpienia duch dobry napowrót tu przywiódł, że schronienie zanadto było bezpieczném i czarującém, żeby się w niém i teraz znaleźć nie miała. Kroku jednego naprzód uczynić nie śmiał, z obawy rozchwiania swych przywidzeń. — „Ach, tak — mówił do siebie — modli się niezawodnie lub spoczywa. Nie kłóćmy jéj spokoju“. Skupił w końcu odwagę, postąpił na palcach, popatrzył i wszedł. Próżnia. Izdebka wciąż próżną była. Nieszczęśliwy garbusek obszedł ją w koło z cicha i wolno, podniósł siennik, jakby przypuszczał, że się mogła skryć między posłaniem a posadzką, poczém wstrząsnął głową i stanął jak wryty. Naraz cisnął na ziemię pochodnię, nogami ją zdeptał, i nie rzekłszy jednego słowa, nie wydawszy jednego westchnienia, rznął się z całym zamachem biegu głową o mur, i padł omdlały na podsadzkę.
Odzyskawszy przytomność, zatoczył się na posłanie, skręcił się i spazmatycznie całować począł miejsce jeszcze nie wystygłe, gdzie spoczywało dziewczę młode; zostawał tak minut kilka nieruchomy, jakby konający; następnie się podniósł, zdyszany, zapływający potem, obłąkany, i jął znowu tłuc głowę o ścianę z przerażającą regularnością buław w swych dzwonach, a z postanowieniem człowieka pragnącego roztrzaskać sobie czaszkę. Padł w końcu po raz drugi, bez sił, bez ducha; wyczołgał się na kolanach za próg celki, i przysiadł wprost drzwiczek, z wyrazem skamieniałego jakiegoś zdziwienia. W postawie téj przetrwał więcéj godziny, nieporuszenie, z okiem wlepioném w izdebkę opuszczoną, bardziéj zasępiony i zadumany, niż matka między kolebką pustą, a trumienką pełną. Nie wyrzekł ani słowa; czasem tylko, śród długich przestanków grobowego milczenia, głębokie łkanie wstrzęsło gwałtownie całém jego ciałem; łkanie jednak bez łez i skargi, jako owe łyskania letnie, którym żaden huk nie towarzyszy.
Zdaje się, że wtedy to, szukając w głębi swych dum strapionych, ktoby mógł być niespodziewanym napastnikiem cyganki, przyszedł mu na myśl archidyakon. Przypomniał sobie, że sam tylko dom Klau-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/436
Ta strona została przepisana.