Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/438

Ta strona została przepisana.

Przepyszny to i czarowny widok Paryża, zwłaszcza ówczesnego, oglądany z wysokości dzwonnie notre-damskich, przy świeżych pobłyskach jutrzenki letniéj. Był-to dnia tego poranek, zdaje się czerwcowy. Po niebie rozpływała się pogoda przeczysta. Kilka gwiazd spóźnionych gasło na rozmaitych punktach widokręgu; jedna z nich tylko, od wschodu, na najświatlejszym skraju niebios, dyamentowe jeszcze choć blednące sypała blaski. Słońce zabierało się do wejścia. Paryż ruszać się zaczynał. Najzupełniéj czyste i bialutkie światło żywo uwydatniało dla oka wszystkie figury gmachów i domów tysiącznych, wysuwających się od wschodu. Tytani cień wieżyc sunął z dachu na dach z jednego końca stolicy w drugi. Z niektórych dzielnie podnosiły się już szmery rozmów i pracy ludzkiéj. Tam uderzenie dzwonu, gdzie indziéj odgłos młota, w trzeciéj stronie różnorodnie złożony grzechot ciągnącego woza. Tu i owdzie, na całéj téj powierzchni szczytów, wymykały się dymy błękitnawe, jako z otworów niezmierzonéj jakiéj szachownicy kadzielnicznéj. Rzeka, wody swe wełniąca przy arkadach tylu mostów i u przylądków wysp tyla, mieniła się deseniami srebrzystych fałd. W okół stolicy, za okopami, wzrok się tracił śród nieobjętych kręgów mgieł płachcianych, przez które niewyraźnie się rysowała niepewna linia płaszczyzn i powabne wypukłości wzgórzy. Rozmaitego rodzaju pomruki i chychoty, kołysząc się rozbryzgiwały po nad tym grodem, pół sennym, pół przecierają — cym oczy. Ku wschodowi, poranny wiatr upędzał się po widokręgu za kilkoma przejrzysto-szaremi kosmykami, wydartemi z runa pagórków obłoczystych.
Na placu przedkatedralnym gromada kumoszek poczciwych ze dzbanami w ręku, pokazywała sobie ze zdziwieniem pobożném podarte i pokiereszowane podwoje główne Najświętszéj Panny, oraz dwie kałuże okrzepłego ołowiu, osadzone w rozpadlinach żwiru. Tyle téż tylko i zostało z zaburzeń i rwetesów ubiegłéj nocy. Stos zapalony przez Quasimoda między wieżami spłonął i zagasł. Tristan uprzątnął i wymiótł plac, kazawszy pobitych wrzucić do Sekwany. Królowie tacy jak Ludwik XI, starają się szybko zmyć bruki po rzezi.
Na zewnątrz krużgankowych poręczy wieży południowéj, pod punktem właśnie, na którym się ksiądz zatrzymał, znajdowała się jedna z owych rynien kamiennych, fantastycznie rzeźbionych, któremi się jeżą gmachy gotyckie; w szparze zaś téj rynny dwa gwoździki pięknie rozkwitające, potrząsane i jakby ożywione świeżością oddechów powietrznych, kłaniały się sobie swawolnie wesoło. Po nad wieżami, w górze, w dalekiéj głębi błękitów, ptastwo cienkiemi głosami odśpiewywało godzinki.
Ale ksiądz nie nie widział, nie z tego wszystkiego nie słyszał. Należał do rzędu ludzi, dla których nie ma poranków, nie ma kwia-