Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/439

Ta strona została przepisana.

tów, nie ma ptastwa. Śród tych nieprzejrzanych horyzontów, przybierających do koła niego tyle rozmaitych barw i kształtów, on zmysłami utonął w jednym jedynym przedmiocie.
Quasimoda paliła żądza spytania go co uczynił z cyganką, ale archidyakon zdawał się téj chwili zapominać o świecie całym. Widocznie znajdował się w jednym z owych gwałtownych momentów życia, w któréjby się człowiek nie spostrzegł, choćby się pod nim ziemia zapadła. Z oczami wpartemi wciąż w jedno miejsce, pozostawał nieruchomy i milczący; a w tém milczeniu i w téj nieruchomości było coś tak okropnego, że zdziczały dzwonnik drżał w obec nich i zaczepiać ich nie śmiał, Na tyle go ledwo stało odwagi — a był to również jeden ze sposobów spytania archidyakona — że powiódł okiem w kierunku spojrzenia Klaudyusza, i w ten sposób wzrok nieszczęśliwego garbuska padł na Plac-Tracenia.
Ujrzał takiém prawem to, na co ksiądz patrzał. Drabina wznosiła się przy szubienicy stałéj. Na placu znajdowała się gromadka gminu i massa wojska. Człowiek jakiś wlókł po bruku coś białego, u czego czepiło coś czarnego. Człowiek ów zatrzymał się u podnóża drabiny. Tu stał się zamęt jakiś, którego Quasimodo dobrze nie dostrzegł. Nie żeby jego jedyne oko straciło było cokolwiek na doniosłości zwykłéj, lecz że ściśnięte szeregi zbrojne zasłaniały scenę. Przytém słońce akurat téj chwili weszło, i taka fala Świateł wypłynęła naraz po nad widokrąg, iż zdawać-by się mogło, jakoby wszystkie ostre szczyty Paryża, wieżyce, baszty, kominy, w ogniu raptem stanęły.
Człowiek tymczasem począł wstępować na drabinę. Tą razą Quasimodo dokładnie mógł go obejrzéć. Niósł na swych barkach niewiastę, dziewczynę młodą ubraną w bieli; dziewczyna miała pętlę na szyi. Poznał ją Quasimodo. Była to ona.
Człowiek doszedł tak ku wierzchołkowi drabiny. Zatrzymał się i poprawił pętli. Tu ksiądz przykląkł na poręczu, by lepiéj widziéć.
Wtém nagle, człowiek piętą odtrącił drabinę, i Quasimodo, od kilku minut dech w sobie tający, ujrzał jak się sznur naraz rozwinął i zakołysał. Na jego końcu, na dwa łokcie pod nad brukiem, wiło się nieszczęśliwe dziecię z przysiadłym kolanami na jéj ramionach oprawcą. Postronek okręcił się razy kilka, i zdało się dzwonnikowi, że ujrzał kurcze ohydne przebiegające wzdłuż ciała cyganki. Kapłan ze swojéj strony, z szyją wyciągniętą, ze wzrokiem natężonym, śledził każde drgnięcie okropnéj téj pary, złożonéj z kata i dziewczyny, z pająka i muchy.
W momencie kaźni najstraszniejszym, śmiech szatański, śmiech na jaki się zdobyć można dopiero wtedy, gdy się już przestało być człowiekiem, buchnął na pozieleniałéj twarzy Klaudyuszą. Nie sły-