szał tego śmiechu Quasimodo, ale go widział. Dzwonnik cofnął się o kroków kilka od archidyakona, i naraz uderzając weń pędem szalonym, obiema swemi grubemi rękami pchnął go w przepaść, nad którą Frollo był zwieszony.
Ksiądz krzyknął: — „Przekleństwo!“ — i spadł.
Rynna, po nad którą się znajdował, powstrzymała zbrodniarza w locie. Uczepił się jéj rękami rozpaczliwie; w chwili zaś, gdy otwierał usta do powtórnego krzyku, ujrzał przesuwającą się po nad krawędzią krużganka, tuż nad swą głową, potworną, mściwą twarz Quasimoda. Wtedy zamilkł.
Przepaść była pod nim, Spadek na stóp dwieście i bruk. W położeniu tém straszliwém, archidyakon nie wyrzekł ani jednego słowa, nie wydał ani jednego jęku. Kręcił się tylko na rynnie, i z wysiłkiem nadludzkim starał się podléźć ku krużgankowi; ale dłonie jego oślizgiwały się po granicie, a stopy rysowały mur poczerniały bez możności oparcia się o cokolwiek. Osoby, które wchodziły na wieże Najświętszéj Panny wiedzą, że tuż pod samym krużgankiem kamienie wypukle wystają ku górze. Nad przezwyciężeniem owego to wgiętego pod wypuklizną kąta, wyczerpywały się siły archidyakona. Miał ta do czynienia nie ze ścianą prostopadłą, lecz ze ścianą wymykającą się pod nim.
Głuchemu dość było sięgnąć ręką, by nędznika wydźwignąć z nad otchłani; ale on nawet nie spojrzał. On patrzał na place grevski. Patrzał na szubienicę. Na cygankę. Oparłszy się łokciami o poręcze, w miejscu gdzie archidyakon stał przed chwilą, i tu nie odrywając wzroku od jedynego przedmiotu, jaki dlań na tym świecie obecnie pozostał, stał nieruchomy i oniemiały, jako człowiek gromem rażony; długi strumień toczył mu się z oka, które dotąd jedną tylko łzę wylało było.
Archidyakon sapał tymczasem. Wyłysiałe jego czoło zapływało potem, z paznogci ciekła krew na kamienie, kolana darły się i raniły o mur. Słyszał jak jego sutanna, zaczepiona za rynnę, pruła się i pękała za każdém onéj wstrząśnieniem. Na domiar grozy, rynna ta zakończoną była rurą ołowianą, która się chwiała pod ciężarem jego ciała, Archidyakon czuł, że ołów zwolna się uginał. Rozważał w duchu nieszczęśliwy, że gdy ręce odbierze mu zmęczenie, gdy sutanna pęknie, gdy ołów ten przechyli się lub zerwie, wówczas nie ma ratunku, trzeba będzie spaść — i przestrach krew wszystką w żyłach mu ścinał. Niekiedy obłąkanemi oczyma rzucał na rodzaj wązkiéj podstawy, wytworzonéj o jakie dziesięć stóp niżéj ze zbiegu wypukłorzeźb archikatedralnych, i w głębi swój duszy strwożonéj zanosił modły do niebios, by mógł zakończyć życie na téj przestrzeni dwóch stóp kwadratowych, bodajby życie to wiek cały trwać miało. Raz spojrzał
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/440
Ta strona została przepisana.